— Wracajmy — powtórzył jak echo pan Brzozowski, kasztelan kijowski. — Nie może pokój stanąć, niech będzie wojna.
Kisiel podniósł powieki i utkwił szklane oczy w kasztelanie.
— Żółte Wody, Korsuń, Piławce! — rzekł głucho.
I umilkł, a za nim umilkli wszyscy — jeno pan Kulczyński, skarbnik kijowski, począł odmawiać głośno różaniec, a pan łowczy Krzetowski za głowę się obu rękoma chwycił i powtarzał:
— Co za czasy? Co za czasy! Boże, zmiłuj się nad nami.
Wtem drzwi się otwarły i Bryszowski, kapitan dragonów biskupa poznańskiego, dowodzący konwojem, wszedł do izby.
— Jaśnie wielmożny wojewodo — rzekł — jakiś Kozak pragnie widzieć ichmość panów komisarzy.
— Dobrze — odrzekł Kisiel — a czerń rozeszła się już?
— Poszli; obiecali jutro wrócić.
— Bardzo nacierali?
— Okrutnie, ale Kozacy Dońca zabili ich kilkunastu. Jutro obiecali nas spalić.
— Dobrze, niech ten Kozak wejdzie.
Po chwili drzwi się otwarły i jakaś wysoka, czarnobroda postać stanęła w progu izby.
— Kto jesteś? — pytał Kisiel.
— Jan Skrzetuski, porucznik husarski księcia wojewody ruskiego.
Kasztelan Brzozowski, pan Kulczyński i łowczy Krzetowski porwali się z ław. Wszyscy oni służyli ostatniego roku z księciem pod Machnówką i Konstantynowem i znali pana Jana doskonale, Krzetowski był mu nawet powinowatym[585].
— Prawda! prawda! toż-że to pan Skrzetuski! — powtarzali.
— Co tu robisz? I jakeś się do nas dostał? — pytał Krzetowski biorąc go w ramiona.
— W chłopskim przebraniu, jak waszmościowie widzicie — rzekł Skrzetuski.
— Mości wojewodo — wołał kasztelan Brzozowski — toć to jest najprzedniejszy rycerz spod chorągwi wojewody ruskiego, sławny w całym wojsku.
— Witam go też wdzięcznym sercem — rzekł Kisiel — i widzę, że wielkiej to rezolucji musi być kawaler, skoro się do nas przedarł.
Po czym do Skrzetuskiego:
— Czego od nas żądasz?
— Abyście mi waszmość panowie iść ze sobą dozwolili.
— Smokowi w paszczękę leziesz… ale gdy taka waszmościna wola, oponować jej nie możemy.
Skrzetuski skłonił się w milczeniu.
Kisiel patrzył na niego ze zdziwieniem.
Surowa twarz młodego rycerza uderzyła go powagą i boleścią.
— Powiedzże mi waszmość — rzekł — jakie powody gnają cię do owego piekła, do którego nikt po dobrej woli nie idzie.
— Nieszczęście, jaśnie wielmożny wojewodo.
— Niepotrzebniem pytał — rzekł Kisiel. — Musiałeś kogoś z bliskich utracić i tam go jedziesz szukać?
— Tak jest.
— Dawnoż to się stało?
— Zeszłej wiosny.
— Jak to?… i waść dopiero teraz na poszukiwania się wybrał? Toż to rok blisko! Cóżeś waszmość dotąd porabiał?
— Biłem się pod wojewodą ruskim.
— Zaliż[586] tak szczery pan nie chciał waści permisji udzielić?
— Ja sam nie chciałem.
Kisiel znów spojrzał na młodego rycerza; po czym nastało milczenie, które przerwał dopiero kasztelan kijowski.
— Wszystkim nam, którzyśmy z księciem służyli, znane są nieszczęścia tego kawalera, nad którymiśmy niejedną słoną kroplę z oczu uronili; a że wolał, póki była wojna, ojczyźnie służyć, zamiast swego dobra patrzeć, tym to chwalebniej z jego strony. Rzadki to jest przykład w dzisiejszych zepsutych czasach.
— Jeśli się pokaże, że moje słowo u Chmielnickiego coś znaczy, to wierzaj mi waszmość, że go nie pożałuję w waścinej sprawie — rzekł Kisiel.
Skrzetuski skłonił się znowu.
— Idźże teraz spocznij — mówił łaskawie wojewoda — bo musisz być znużon niemało, jak i my wszyscy, którzy chwili spokoju nie mamy.
— Ja go do swojej stancji zabiorę, to mój powinowaty — rzekł łowczy Krzetowski.
— Pójdźmy i my wszyscy na spoczynek; kto wie, czy następnej nocy będziemy spali! — rzekł Brzozowski.
— Może snem wiecznym — zakończył wojewoda.
To rzekłszy udał się do alkierza, przy którego drzwiach czekał już pachołek, a za nim rozeszli się i inni. Łowczy Krzetowski prowadził Skrzetuskiego do swej kwatery, która była o kilka domów dalej. Pachołek z latarką szedł przed nimi.
— Jakaż to noc ciemna i zawieja coraz większa — mówił łowczy. — Ej, panie Janie! cośmy za chwile dziś przeżyli… myślałem, że sąd ostateczny blisko. Czerń prawie nam nóż na gardle trzymała. Bryszowskiemu ręce ustawały. Jużeśmy się żegnać zaczynali.
— Byłem między czernią — odrzekł Skrzetuski. — Jutro na wieczór czekają nowej watahy zbójców, której dali znać o was. Jutro trzeba koniecznie stąd wyruszyć. Wszakże do Kijowa jedziecie?
— Zależy to od responsu[587] Chmielnickiego, do którego kniaź Czetwertyński pojechał. Oto moja stancja… wejdź proszę, panie Janie, kazałem wina zagrzać, to się posilimy przede snem.
Weszli do izby, w której na kominie palił się potężny ogień. Dymiące wino stało już na stole. Skrzetuski schwycił z chciwością za szklanicę.
— Od wczoraj nie miałem nic w gębie — rzekł.
— Wymizerowanyś strasznie. Widać i boleść, i trudy cię stoczyły. Ale mów mi jeno o sobie, boć ja przecie wiem o twojej sprawie… To ty kniaziówny tam między nimi szukać zamyślasz?
— Albo jej, albo śmierci — odparł rycerz.
— Łatwiej śmierć znajdziesz: skądże wiesz, że kniaziówna tam może być? — pytał dalej łowczy.
— Bom jej gdzie indziej już szukał.
— Gdzie tak?
— Wedle Dniestru aż do Jahorlika[588]. Jeździłem z kupcami ormiańskimi, bo były wskazówki, że tam ukryta; byłem wszędzie, a teraz do Kijowa jadę, gdyż tam ją miał Bohun odwieźć.
Zaledwie porucznik wymówił nazwisko Bohuna, gdy łowczy porwał się za głowę.
— Na Boga! — wykrzyknął — toż ja ci najważniejszej rzeczy nie mówię. Słyszałem, że Bohun zabit.
Skrzetuski pobladł.
— Jak to? — rzekł. — Kto to powiadał?
— Ów szlachcic, który to raz już kniaziównę ocalił, co to pod Konstantynowem tyle dokazywał, ten mnie mówił. Spotkałem go, gdy do Zamościa jechał. Minęliśmy się w drodze. Ledwiem go spytał: „Co słychać?” — odpowiedział mi, że Bohun zabit. Pytam: „A kto go zabił?” — odpowie: „Ja!” — Na tymeśmy się rozjechali.
Płomień, który rozpalił się w twarzy Skrzetuskiego, zgasł nagle.
— Ten szlachcic — rzekł — rad klimkiem rzuci[589]. Jemu nie można wierzyć. Nie! nie! Nie byłby on w stanie zabić Bohuna.
— A tyżeś się nie widział z nim, panie Janie? Bo i to sobie przypominam, że mówił mi, iż do ciebie, do Zamościa jedzie.