I odjechał ku miastu, Wołodyjowski zaś kazał Rzędzianowi porozluźniać nieco popręgów u kulbak[804], ażeby bachmaty mogły odetchnąć, sam zaś wprowadził kniaziównę do izby, prosząc, aby się winem i snem pokrzepiła.
— Chciałbym do świtania te dziesięć mil przejechać — mówił jej — później wszyscy wypoczniemy.
Zaledwie jednak przyniósł bukłaki z winem i żywność, gdy zatętniało przed sienią.
Mały rycerz spojrzał przez okno.
— Pan Zagłoba już wrócił — rzekł — widno koni nie znalazł.
W tej chwili drzwi izby roztwarły się i ukazał się w nich Zagłoba blady, siny, spotniały, zadyszany.
— W konie! — zakrzyknął.
Pan Michał zbyt był doświadczonym żołnierzem, aby w takich razach na pytania czas tracić. Nie tracił go nawet na ratowanie bukłaka z winem (który wszelako pan Zagłoba porwał), ale chwycił co prędzej kniaziównę, wyprowadził ją na podwórze i posadził na kulbakę; rzucił ostatnie spojrzenie, czy popręgi dociągnięte, i powtórzył:
— W konie!
Kopyta zatętniały i wkrótce znikli w ciemnościach jeźdźcy i bachmaty jak orszak mar.
Lecieli długo bez wypoczynku, aż dopiero gdy blisko mila drogi dzieliła ich od Płoskirowa i przed wejściem księżyca pomroka stała się tak gruba, że wszelki pościg był niemożebny, pan Wołodyjowski zbliżył się do Zagłoby i spytał:
— Co to było?
— Czekaj… panie Michale, czekaj! Okrutniem się zdyszał, mało mi nóg nie odjęło… uf!
— Ale co to było?
— Diabeł we własnej osobie, mówię ci, diabeł albo smok, któremu jedną głowę utniesz, druga odrasta.
— Gadajże waść wyraźnie.
— Bohuna na rynku widziałem.
— Chyba waść masz delirium[805]?
— Na rynku go widziałem, jako żywo, a przy nim pięciu czy sześciu ludzi; policzyć nie mogłem, bo mało mi nóg nie odjęło… Pochodnie przy nim trzymali… Już tak myślę, że nam chyba bies jaki w drodze staje, i zgoła nadzieję w szczęśliwy skutek naszej imprezy straciłem… Czy on nieśmiertelny ten piekielnik, czy co? Nie mówże o nim Helenie… O dla Boga! Waćpan go usiekłeś, Rzędzian go wydał… Nie! on już żyw, wolny i w drogę lezie. Uf! o Boże! Boże!… mówię ci, panie Michale, że wolałbym spectrum[806] na cmentarzu zobaczyć niż jego. I co, u diabła, za moje szczęście, że to ja go właśnie wszędy pierwszy spotykam! Psu wsadzić w gardło takie szczęście! Czy to nie ma innych ludzi na świecie? Niech go inni spotykają! Nie! Zawsze ja i ja!
— A on widział waści?
— Żeby on mnie widział, to byś ty już mnie, panie Michale, nie widział. Tego tylko brakowało!
— Ważna by to była rzecz wiedzieć — mówił Wołodyjowski — czy on goni za nami, czy też do Waładynki do Horpyny jedzie w tym mniemaniu, że nas po drodze ułapi?
— Mnie się widzi, że do Waładynki.
— Tak i musi być. Tedy my jedziemy w jedną stronę, a on w drugą, i teraz mila już albo dwie między nami, a za godzinę będzie pięć. Nim się po drodze o nas dowie i nawróci, będziemy w Żółkwi[807], nie tylko w Zbarażu.
— Tak mówisz, panie Michale? Chwała Bogu! Jakobyś mi plaster przyłożył! Ale powiedz mnie, jak to być może, by on był na wolności, skoro jego Rzędzian w ręce komendanta włodawskiego wydał?
— Po prostu uciekł.
— To już szyję takiemu komendantowi uciąć. Rzędzian! Hej, Rzędzian!
— A czego jegomość chce? — pytał pachołek wstrzymując konia.
— Komuś ty Bohuna wydał?
— Panu Regowskiemu.
— A któż to ten pan Regowski?
— To wielki kawaler, porucznik pancerny spod chorągwi króla jegomości.
— Bodajże cię! — rzekł trzasnąwszy w palce Wołodyjowski. — To już ja wiem! Nie pamiętasz no waćpan, co nam pan Longinus opowiadał o nieprzyjaźni pana Skrzetuskiego z Regowskim? To przecie pana Łaszcza[808] strażnika krewniak i za jego konfuzję ma do Skrzetuskiego odium[809].
— Rozumiem, rozumiem! — zakrzyknął pan Zagłoba. — On to musiał Bohuna na złość puścić. Ale to kryminał taka sprawa i gardłem pachnie. Pierwszy będę delatorem[810]!
— Daj go Boże spotkać — mruknął pan Michał — a pewnie do trybunałów nie pójdziemy.
Rzędzian nie wiedział dotąd, o co idzie, bo po odpowiedzi danej Zagłobie znów wysunął się naprzód do kniaziówny.
Jechali teraz wolno. Księżyc zeszedł, mgły, które z wieczora unosiły się nad ziemią, opadły — i noc zrobiła się widna. Wołodyjowski pogrążył się w zamyśleniu. Zagłoba przeżuwał jeszcze czas jakiś resztki przerażenia, na koniec rzekł:
— Dałżeby Bohun teraz i Rzędzianowi, gdyby go w ręce dostał!
— Powiedz mu waćpan nowinę, niech się strachu naje, a ja tymczasem pojadę przy kniaziównie — odpowiedział mały rycerz.
— Dobrze! Hej, Rzędzian!
— A czego? — pytał pachołek wstrzymując ponownie konie.
Pan Zagłoba zrównał się z nim i milczał przez chwilę, czekając, by Wołodyjowski i kniaziówna oddalili się dostatecznie; na koniec rzekł:
— Wiesz, co się stało?
— Nie wiem.
— Pan Regowski puścił Bohuna na wolność. Widziałem go w Płoskirowie[811].
— W Płoskirowie? Teraz? — pytał Rzędzian.
— Teraz. A co? Nie zlatujesz z kulbaki?
Promienie księżyca padały prosto na pucołowatą twarz pachołka i pan Zagłoba nie tylko nie dojrzał na niej przerażenia, ale z największym zdziwieniem spostrzegł ów wyraz srogiej, zwierzęcej prawie zawziętości, który Rzędzian miał wówczas, gdy Horpynę mordował.
— Cóż? Ty się Bohuna nie boisz czy co? — pytał stary szlachcic.
— Mój jegomość — odparł pachołek — jeżeli jego pan Regowski puścił, to już ja sam muszę na nowo pomsty nad nim szukać za moją krzywdę i pohańbienie. Przecie mu tego nie daruję, bom poprzysiągł, i gdyby nie to, że pannę odwozimy, zaraz bym w jego tropy pojechał: niechże moje nie przepada!
„Tfu! — pomyślał Zagłoba — wolę, żem temu pachołkowi nijakiej krzywdy nie uczynił.”
Po czym popędził konia i po chwili zrównał się z kniaziówną i Wołodyjowskim. Po godzinie drogi przeprawili się przez Medwiedówkę i wjechali w las ciągnący się od samego brzegu rzeki dwoma czarnymi ścianami wzdłuż drogi.
— Już tę okolicę znam dobrze — rzekł Zagłoba. — Teraz ten bór niedługo się skończy, za nim będzie z ćwierć mili pola gołego, przez które idzie gościniec z Czarnego Ostrowu, a potem znów bory jeszcze większe, aż do Matczyna. Da Pan Bóg, że w Matczynie zastaniemy już chorągwie polskie.
— Pora już, żeby zbawienie przyszło! — mruknął Wołodyjowski.
Czas jakiś jechali w milczeniu, jasnym, oświeconym przez promienie księżyca, gościńcem.
— Dwa wilki drogę przeszły! — rzekła nagle Helena.
— Widzę — odparł Wołodyjowski. — A ot, trzeci!
Szarawy cień przemknął się istotnie o sto kilkadziesiąt kroków przed końmi.