— Ot, czwarty! — zawołała kniaziówna.
— Nie, to sarna; patrz waćpanna: dwie, trzy!
— Co, u licha! — zakrzyknął pan Zagłoba. — Sarny za wilkami gonią! Świat, widzę, przewraca się do góry nogami.
— Jedźmy no nieco prędzej — rzekł zaniepokojonym głosem pan Wołodyjowski. — Rzędzian! Bywaj! I z panną naprzód!
Pomknęli, ale Zagłoba pochylił się w pędzie do ucha Wołodyjowskiego i pytał:
— Panie Michale, a co tam nowego?
— Źle — odrzekł mały rycerz. — Widziałeś waść: zwierz z legowisk ze snu się zrywa i nocą pomyka.
— Oj! A co to znaczy?
— To znaczy, że go płoszą.
— Kto? Wojska — Kozacy albo Tatary — idą nam od prawej ręki.
— A może nasze chorągwie?
— Nie może być, bo zwierz umyka od wschodu, od Piławiec, więc pewno Tatarzy szeroką ławą idą.
— Umykajmy, panie Michale, na miły Bóg!
— Nie ma innej rady. Ej, żeby tak tu kniaziówny nie było, podeszlibyśmy pod same czambuły[812], żeby z paru urwać, ale z nią… ciężka może być przeprawa, jeśli nas na oko wezmą.
— Bój się Boga, panie Michale. Skręćmy w lasy za tymi wilkami albo co?
— Nie może być, bo choćby nas zrazu nie dostali, to kraj przed nami zaleją, a potem jakże się wydostaniem?
— Niechże ich siarczyste pioruny zatrzasną! Tego nam tylko brakowało. Ej, panie Michale, czy się nie mylisz? Wilcy to przecież za koszem ciągną, nie przed nim pomykają.
— Które są po bokach, to ciągną za koszem i ze wszystkich okolic się zbierają, ale te, co na przedzie, to się płoszą. Widzisz no waść tam, na prawo, między drzewami: łuna świta!
— Jezusie Nazareński, Królu Żydowski!
— Cicho waść!… Siła[813] jeszcze tego lasu?
— Zaraz się skończy.
— A potem pole?
— Tak jest. O Jezu!
— Cicho waść!… Za polem drugi las?
— Aż do Matczyna.
— Dobrze! Byle nas na tym polu nie najechali! Jeżeli się do drugiego lasu szczęśliwie przedostaniem, tośmy i w domu. Jedźmy teraz razem! Szczęściem kniaziówna z Rzędzianem na Burłajowych koniach.
Popędzili konie i zrównali się z jadącymi na przedzie.
— Co to za łuna na prawo? — pytała kniaziówna.
— Mościa panno! — odrzekł mały rycerz — tu nie ma co ukrywać. To mogą być Tatarzy.
— Jezus Maria!
— Nie trwóż się waćpanna! Szyja moja w tym, że im umkniemy, a w Matczynie nasze chorągwie.
— Dla Boga! Umykajmy! — rzekł Rzędzian.
Ucichli i mknęli jak duchy. Drzewa poczęły rzednąć, las kończył się — ale też i łuna nieco przygasła. Nagle Helena zwróciła się do małego rycerza.
— Mości panowie! — rzekła — przysięgnijcie mi, że żywa nie pójdę w ich ręce!
— Nie pójdziesz! — odrzekł Wołodyjowski — pókim ja żyw!
Zaledwie skończył, wypadli z lasu na pole, a raczej na step, który ciągnął się blisko ćwierć mili, a na którego przeciwległym końcu czerniła się znów wstążka lasu. Halizna[814] ta, ze wszystkich stron odkryta, srebrzyła się teraz cała od promieni księżyca i było na niej tak prawie widno, jak w dzień.
— To najgorszy szmat drogi! — szepnął do Zagłoby Wołodyjowski — bo jeśli oni są w Czarnym Ostrowiu, to tędy pójdą, między lasami.
Zagłoba nie odrzekł nic, jeno piętami konia ścisnął.
Dobiegli już do połowy pola, przeciwległy las stawał się coraz bliższy, wyraźniejszy, gdy nagle mały rycerz wyciągnął rękę ku wschodowi.
— Patrz waść — rzekł do Zagłoby — widzisz?
— Krze jakoweś i zarośla w dalekości.
— Te krze się ruszają! W konie teraz, w konie, bo już nas dojrzą niezawodnie!
Wiatr zaświstał w uszach uciekających — zbawczy las zbliżał się coraz bardziej.
Nagle z owej ciemnej masy zbliżającej się od prawej strony pola doleciał naprzód jakoby szum podobny do szumu fal morskich, a w chwilę potem jeden ogromny krzyk targnął powietrzem.
— Widzą nas! — ryknął Zagłoba. — Psy! Szelmy! Diabły! Wilcy! Łajdaki!
Las był tak blisko, że uciekający czuli już prawie surowe i chłodne jego tchnienie. Ale też i chmura Tatarów stawała się coraz wyraźniejszą, a z ciemnego jej ciała poczęły wysuwać się długie odnogi, jakoby macki olbrzymiego potworu — i zbliżać się ku uciekającym z niepojętą szybkością. Wprawne uszy Wołodyjowskiego odróżniły już wyraźne wrzaski: „Ałła! Ałła!”
— Koń mi się potknął! — krzyknął Zagłoba.
— Nic to — odparł Wołodyjowski.
Ale przez głowę przelatywały mu na kształt piorunów pytania: co będzie, jeżeli konie nie wytrzymają? Co będzie, jeżeli który z nich padnie? Były to dzielne tatarskie bachmaty, żelaznej wytrwałości, ale szły już od Płoskirowa, mało co wypoczywając po onym szalonym biegu od miasta aż do pierwszego lasu. Można się było wprawdzie przesiąść na luźne, lecz i luźne były znużone. „Co będzie?” — myślał pan Wołodyjowski i serce zabiło mu trwogą, może po raz pierwszy w życiu — nie o siebie, ale o Helenę, którą w tej długiej podróży pokochał jak siostrę rodzoną. A wiedział i to, że Tatarzy raz zacząwszy gonitwę, nie ustaną tak prędko.
— Niechże nie ustają, a jej nie zgonią! — rzekł do siebie ścisnąwszy zęby.
— Koń mi się potknął! — zawołał po raz drugi Zagłoba.
— Nic to! — powtórzył Wołodyjowski.
Tymczasem wpadli do lasu. Objęła ich ciemność, ale też pojedynczy jeźdźcy tatarscy nie byli dalej za nimi, jak na kilkaset kroków.
Wszelako mały rycerz wiedział już, jak ma postąpić.
— Rzędzian! — krzyknął — skręcaj z panną w pierwszą drogę z gościńca.
— Dobrze, mój jegomość! — odrzekł pachołek.
Mały rycerz zwrócił się do Zagłoby:
— Pistolety w garść!
I jednocześnie położywszy rękę na cuglach konia pana Zagłoby, począł jego bieg hamować.
— Co robisz?! — krzyknął szlachcic.
— Nic to! Wstrzymuj waść konia.
Odległość między nimi a Rzędzianem, który umykał z Heleną, poczęła się zwiększać coraz bardziej. Na koniec przybyli do miejsca, gdzie gościniec skręcał się dość nagle ku Zbarażowi, a wprost dalej szła wąska drożyna leśna wpół przesłonięta gałęziami. Rzędzian wpadł na nią i po chwili oboje z Heleną znikli w gęstwinie i ciemności.
Tymczasem Wołodyjowski wstrzymał konia swego i Zagłoby.
— Na miłosierdzie boskie! Co czynisz? — ryczał szlachcic.
— Wstrzymamy pogoń. Nie ma innego dla kniaziówny ratunku.
— Zginiemy!
— To zginiemy. Stań tu waść na boku gościńca! Tutaj! Tutaj!
Obaj przyczaili się w ciemności pod drzewami — tymczasem gwałtowny tętent bachmatów tatarskich zbliżał się i huczał jak burza, aż się cały las nim rozlegał.
— Stało się! — rzekł Zagłoba i podniósł do ust bukłak z winem.
Pił i pił — po czym wstrząsnął się.
— W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego! — zakrzyknął — gotowym na śmierć!