— Zaraz! Zaraz! — rzekł Wołodyjowski. — Trzech idzie naprzód, tegom chciał!
Jakoż na jasnym gościńcu ukazało się trzech jeźdźców siedzących widocznie na najlepszych bachmatach, tak zwanych na Ukrainie wilczarach, bo w biegu wilka doganiały; za nimi o dwieście lub trzysta kroków pędziło kilkunastu innych, a dalej jeszcze cały gęsty, zbity tłum ordyńców.
Gdy trzej pierwsi zrównali się z zasadzką, huknęły dwa strzały, po czym Wołodyjowski rzucił się jak ryś na środek gościńca i w jednym mgnieniu oka, nim pan Zagłoba miał czas spojrzeć i pomyśleć, co się stało, trzeci Tatar padł jakby gromem rażony.
— W konie! — krzyknął mały rycerz.
Pan Zagłoba nie dał sobie tego dwa razy powtarzać, i ruszyli gościńcem na kształt dwóch wilków, za którymi stado zajadłych psów goni; tymczasem dalsi ordyńcy nadbiegli do trupów i poznawszy, że owe gonione wilki potrafią na śmierć ukąsić, wstrzymali nieco konie czekając na innych towarzyszów[815].
— Widzisz waść! — rzekł Wołodyjowski — wiedziałem, że się zatrzymają!
Ale jakkolwiek uciekający zyskali kilkaset kroków, przerwa w gonitwie nie trwała długo, tylko że Tatarzy biegli już większą kupą i nie wysuwali się pojedynczo naprzód.
Jednakże konie uciekających były zmęczone długą drogą i pęd ich słabł. Szczególniej koń Zagłoby, wiozący na grzbiecie tak znaczny ciężar, potknął się znowu raz i drugi; staremu szlachcicowi resztki włosów stanęły na głowie na myśl, że padnie.
— Panie Michale, najdroższy panie Michale! nie opuszczajże mnie! — wołał z desperacją.
— Bądź waść pewien! — odpowiedział mały rycerz.
— Żeby tego konia wilcy…
Nie skończył, gdy pierwsza strzała bzyknęła mu koło ucha, a za nią inne poczęły bzykać i świstać, i śpiewać, jakoby bąki i pszczoły. Jedna przeleciała tak blisko, że prawie otarła się bełtem o uszy pana Zagłoby.
Wołodyjowski zwrócił się i znowu dał po dwakroć z pistoletów ognia do goniących.
Wtem koń pana Zagłoby potknął się tak silnie, że nozdrzami niemal zarył w ziemi.
— Na Boga żywego, koń mi pada! — krzyknął rozdzierającym głosem szlachcic.
— Z kulbaki[816] i w las! — zagrzmiał Wołodyjowski.
To rzekłszy sam osadził konia, zeskoczył i w chwilę później obaj z Zagłobą znikli w ciemnościach.
Ale manewr ten nie uszedł skośnych oczu Tatarów i kilkudziesięciu z nich zeskoczywszy również z koni puściło się w pogoń za uciekającymi.
Gałęzie zerwały z głowy czapkę Zagłobie i biły go po twarzy, szarpały za żupan, ale szlachcic, wziąwszy nogi za pas, umykał, jakby mu trzydzieści lat wieku ubyło. Czasami padał, więc podnosił się i umykał jeszcze spieszniej, sapiąc jak miechy kowalskie — na koniec stoczył się w głęboki wykrot i czuł, że się już nie wygramoli, bo siły opuściły go zupełnie.
— Gdzie waść jest? — spytał z cicha Wołodyjowski.
— Tu, w dole. Już po mnie! Ratuj się, panie Michale.
Ale pan Michał bez wahania wskoczył do wykrotu i położył rękę na ustach pana Zagłoby.
— Cicho waść! Może nas zminą! Będziem się zresztą bronili.
Tymczasem nadbiegli Tatarzy. Jedni z nich minęli istotnie wykrot, sądząc, że zbiegowie uciekają dalej, inni szli z wolna, obmacując drzewa i rozglądając się na wszystkie strony.
Rycerze utaili dech w piersiach.
„Niech tu który wpadnie — myślał w rozpaczy Zagłoba — to ja mu wpadnę!…”
Wtem iskry posypały się na wszystkie strony: Tatarzy poczęli krzesać ogień…
Przy blasku ich widać było dzikie twarze o wystających policzkach i nabrzękłe wargi dmuchające w zatlone hubki. Przez jakiś czas chodzili tak wkoło, o kilkadziesiąt kroków od wykrotu, podobni do jakichś złowrogich widm leśnych — i zbliżali się coraz bardziej.
Ale w chwilę później jakieś dziwne szumy, szmery i zmieszane okrzyki poczęły dolatywać z gościńca i budzić uśpione głębie.
Tatarzy przestali krzesać i stanęli jak wryci; ręka Wołodyjowskiego wpiła się w ramię Zagłoby.
Krzyki zwiększały się i nagle buchnęły czerwone światła, a wraz z nimi rozległa się salwa muszkietów — jedna, druga, trzecia — za nią okrzyki: „Ałła!”, szczęk szabel, kwik koni — tętent i wrzaski pomieszane. Na gościńcu wrzała bitwa.
— Nasi! Nasi! — krzyknął Wołodyjowski.
— Bij! Morduj! Bij! Siecz! Rżnij! — ryczał pan Zagłoba.
Sekunda jeszcze: koło wykrotu przebiegło w największym popłochu kilkudziesięciu Tatarów, którzy zmykali teraz co duchu ku swoim. Pan Wołodyjowski nie wytrzymał, skoczył za nimi — i jechał na ich karkach wśród gęstwy i ciemności.
Zagłoba pozostał sam na dnie jamy.
Po chwili próbował wyleźć, ale nie mógł. Bolały go wszystkie kości i zaledwie zdołał na nogach się utrzymać.
— Ha, łajdaki! — rzekł oglądając się na wszystkie strony — uciekliście! Szkoda, że tu który nie został. Miałbym kompanię w tej jamie i pokazałbym mu, gdzie pieprz rośnie. O poganie! Narżną was tam teraz jak bydła! Dla Boga, hałas tam teraz coraz większy! Chciałbym, żeby to był sam książę Jeremi, bo ten by dopiero was przygrzał. Hałłakujcie[817]! Hałłakujcie! Będą później wilcy nad waszym ścierwem hałłakowali. Ale też ten pan Michał, żeby mnie tu samego zostawić. Ba, nic dziwnego! Łakomy, bo młody. Po tej ostatniej przeprawie już i do piekła bym z nim poszedł, bo to nie taki przyjaciel, co w potrzebie opuszcza. A osa to jest! W mig tamtych trzech ukąsił. Żebym to miał przynajmniej ze sobą ten bukłak… ale już go tam pewnie diabli wzięli… konie rozdeptały. Jeszcze mnie tu jaka gadzina żgnie w tej jamie. Co to?
Krzyki i salwy muszkietów poczęły oddalać się w stronę pola i pierwszego lasu.
— Aha! — rzekł Zagłoba. — Już im na karkach jadą! Nie wytrzymaliście, psubraty! Chwała bądź Bogu najwyższemu!
Krzyki oddalały się coraz bardziej.
— Zdrowo jadą! — mruczał dalej szlachcic. — Ale to, widzę, przyjdzie mi posiedzieć w tej jamie. Tego by brakowało, żeby mnie wilcy zjedli. Naprzód Bohun, potem Tatarzy, a w końcu wilcy. Dajże, Boże, pal Bohunowi, a wściekliznę wilkom, bo o Tatarach już tam jakoś nasi myślą niezgorzej! Panie Michale! Panie Michale!
Cisza odpowiedziała panu Zagłobie, tylko bór szumiał, a z dala coraz słabiej dochodziły okrzyki.
— Chyba się tu spać położę — czy co? Niechże to diabli porwą! Hej, panie Michale!
Ale cierpliwość pana Zagłoby na długą jeszcze miała być wystawiona próbę, bo szaro już było na niebie, gdy na gościńcu dał się ponownie słyszeć tętent, a następnie światła zabłysły w mroku leśnym.
— Panie Michale! Tu jestem! — zawołał szlachcic.
— To waść wyłaź.
— Ba! Kiedy nie mogę.
Pan Michał z łuczywem w garści stanął nad jamą i podając rękę Zagłobie, rzekł:
— No! Tatarów nie ma. Przejechaliśmy się na nich aż za tamten las.
— A któż to nadszedł?
— Kuszel i Roztworowski w dwa tysiące koni. Moi dragoni także są z nimi.
— A pogańców siła[818] było?