— Mógł jej nie odnaleźć w owym tłumie nieszczęsnych; przecie tam dwadzieścia tysięcy ludu wycięto — rzecze pan Wołodyjowski.
— To jego waść nie znasz. A ja bym przysiągł, iż on wiedział, że ona jest w Barze. Owóż nie może być inaczej, tylko on ją z rzezi salwował[103] i gdzieś wywiózł.
— Niewielką nam waść pociechę powiadasz, bo na miejscu pana Skrzetuskiego wolałbym, żeby zginęła, niż żeby miała w jego plugawych rękach zostawać.
— I to nie pociecha, bo jeśli zginęła, to pohańbiona…
— Desperacja[104]! — rzecze Wołodyjowski.
— Och, desperacja! — powtórzył pan Longinus.
Zagłoba począł szarpać wąs i brodę, na koniec wybuchnął:
— A żeby ich parchy zjadły, cały ten ród arcypieski! Żeby z ich bebechów poganie cięciwy pokręcili!… Bóg stworzył wszystkie nacje, ale ich diabeł, takich synów, sodomitów! Bodaj im wszystkie ich maciory[105] zjałowiały[106]!
— Nie znałem ja tej słodkiej panny — mówił smutnie pan Wołodyjowski — ale wolałbym, żeby mnie samego nieszczęście pościgło.
— Raz ja ją w życiu widziałem, ale gdy ją wspomnę, z żalu żyć hadko[107]! — rzekł pan Longinus.
— To wam! — wołał pan Zagłoba — a cóż mnie, którym ją ojcowskim afektem umiłował i z toni takiej wyprowadził?… — Cóż mnie?
— A cóż panu Skrzetuskiemu? — pytał Wołodyjowski.
I tak desperowali rycerze, a następnie pogrążyli się w milczeniu.
Pierwszy ocknął się pan Zagłoba.
— Zali[108] już nie ma rady? — spytał.
— Jeśli rady nie ma, to obowiązek jest pomścić — odpowiedział Wołodyjowski.
— Oby Bóg dał prędzej walną bitwę! — westchnął pan Longinus. — Mówią o Tatarach, że już się przeprawili i w polach koszem zapadli.
Na to pan Zagłoba:
— Nie może być, abyśmy ją, niebogę, tak zostawili, niczego dla jej ratunku nie przedsiębiorąc. Dość ja już się po świecie starych kości natłukłem, lepiej by mi teraz gdzie w spokoju w jakiej piekarni dla ciepła legiwać, ale dla tej niebogi pójdę jeszcze choćby do Stambułu, choćbym na nowo chłopską siermięgę miał włożyć i teorban[109] wziąć, na któren bez abominacji[110] spojrzeć nie mogę.
— Waćpan tak w fortele obfity, wymyślże co — rzekł pan Podbipięta.
— Siła[111] mnie już sposobów przez głowę przechodziło. Żeby choć połowę takich miał książę Dominik[112], to by już Chmielnicki, wypatroszony, za zadnie nogi na szubienicy wisiał. Mówiłem już o tym i ze Skrzetuskim, ale z nim się teraz nie można niczego dogadać. Boleść się w nim zapiekła i nurtuje go gorzej choroby. Wy jego pilnujcie, żeby mu się rozum nie pomieszał. Często się trafia, że od wielkich smutków mens[113] poczyna robić jak wino[114], aż w końcu skiśnie.
— Bywa to, bywa! — rzekł pan Longinus.
Pan Wołodyjowski poruszył się niecierpliwie i spytał:
— Jakież tedy są waści sposoby?
— Moje sposoby? Owóż naprzód musimy się dowiedzieć, czy ona, nieboga najmilsza — niech ją anieli strzegą od wszystkiego złego! — żywa jeszcze, a dowiedzieć się możem dwojakim sposobem: albo znajdziemy między książęcymi Kozakami ludzi wiernych i pewnych, którzy się podejmą niby to do Kozaków uciec, pomieszać się między Bohunowymi ludźmi i od nich czegoś się dowiedzieć…
— Ja mam dragonów Rusinów! — przerwał Wołodyjowski. — Ja takich ludzi znajdę.
— Czekaj waść… albo złapać języka z tych hultajów, którzy Bar brali, czy czego nie wiedzą. Wszyscy oni patrzą w Bohuna jak w tęczę, że to im się jego diabelska fantazja podoba: pieśni o nim śpiewają — żeby im gardziele poropiały! — i jeden drugiemu bają o tym, co zrobił, i o tym, czego nie zrobił. Jeśli on naszą niebogę porwał, to się przed nimi nie ukryło.
— To można i ludzi posłać swoją drogą, i o języka się starać swoją drogą — zauważył pan Podbipięta.
— Trafiłeś waść w sedno. Jeśli się dowiemy, że żyje — to jest najgłówniejsza rzecz. Wtedy, skoro waszmościowie szczerym sercem Skrzetuskiemu pomagać chcecie, to oddacie się pod moją komendę, bo mam najwięcej eksperiencji[115]. Poprzebieramy się za chłopów i postaramy się dowiedzieć, gdzie on ją ukrył — a jak raz będziemy wiedzieć, to już głowa moja w tym, że jej dostaniemy. Najwięcej ważę ja i Skrzetuski, bo Bohun nas zna, a jakby poznał — no, to by nas matki rodzone potem nie poznały, ale waszmościów obydwóch nie widział.
— Mnie widział — rzekł pan Podbipięta — ale mniejsza z tym.
— Może też jego Pan Bóg poda w nasze ręce? — zawołał pan Wołodyjowski.
— Już ja go tam nie chcę widzieć — mówił dalej Zagłoba. — Niech tam kat na niego patrzy. Trzeba ostrożnie poczynać, by całej imprezy nie popsować[116]. Nie może to być, aby on jeden o jej ukryciu wiedział, a już to ręczę waszmościom, że bezpieczniej kogo innego się pytać.
— Może też ludzie nasi wysłani się dowiedzą. Jeśli tylko książę pozwoli, wybiorę pewnych i wyślę choćby jutro.
— Książę pozwoli, ale czy się dowiedzą, wątpię. Posłuchajcie, waszmościowie: przychodzi mnie do głowy i drugi sposób, oto, abyśmy zamiast ludzi wysyłać albo języków łapać, sami poprzebierali się po chłopsku i ruszyli nie mieszkając.
— O, nie może to być! — zakrzyknął pan Wołodyjowski.
— Czemu nie może być?
— To chyba waść służby wojennej nie znasz. Gdy chorągwie nemine excepto[117] stawają, to jest święta rzecz. Choćby ojciec i matka konali, to towarzysz[118] ci nie pójdzie wtedy permisji[119] odjazdu prosić, bo przed bitwą to jest największy dyshonor, jakiego się żołnierz dopuścić może. Po bitwie walnej, gdy nieprzyjaciel rozproszon, można, ale nie przedtem. I uważ waść: Skrzetuskiemu pierwszemu chciało się zrywać i lecieć, i ratować, a ani pary nie puścił. Reputację on już ma, książę go kocha, a ani się odezwał, bo swój obowiązek zna. To jest, widzisz waszmość, służba publiczna, a tamto prywatna. Nie wiem, jak tam gdzie indziej, choć mniemam, że wszędzie tak samo, ale u księcia naszego wojewody niebywała rzecz: permisja przed bitwą, jeszcze u oficerów! Choćby się też i dusza podarła Skrzetuskiemu, nie poszedłby z taką propozycją do księcia.
— Rzymianin on jest i rygorysta, wiem — mówił pan Zagłoba — ale żeby tak kto księciu podszepnął, może by jemu i waszmościom z własnej woli dał permisję.