Dwusuwowy, dwucylindrowy silnik Rotaksa, napędzający śmigło za kokpitem, mógł rozpędzić tęponosy samolocik do stu pięciu kilometrów na godzinę. Nie była to szybkość zawrotna, ale maszynę prowadziło się znakomicie. Skręcała, wznosiła się i nurkowała, bez sprzeciwu słuchając sterów. Austin czuł się wolny jak mewy, które krążyły nad “Argo” w poszukiwaniu odpadków z kuchni okrętowej. Leciał dziewięćdziesiątką na wysokości trzystu metrów. Z tego pułapu widział wszystko w promieniu wielu mil morskich. Dziewiętnastolitrowy zbiornik paliwa wystarczał na dwieście czterdzieści kilometrów.
Powietrze było krystalicznie czyste, rozfalowana powierzchnia wody mieniła się srebrzyście w jasnym słońcu. Austin przeczesywał morze według klasycznego wzorca poszukiwawczego: latał tam i z powrotem po równoległych liniach prostych. Taka metoda pozwalała sprawdzić znaczny obszar w krótkim czasie. Przed opuszczeniem Stambułu ekipa telewizyjna wysłała na “Argo” krótką wiadomość radiową. Prosili o pozycję statku i podali przybliżony czas przybycia. Mieli przypłynąć kutrem rybackim. Austin widział w dole wiele kutrów, ale żaden nie kierował się w stronę “Argo”.
Latając tam i z powrotem, Austin szybko zużył paliwo. Została jedna trzecia zbiornika. Akurat tyle, żeby dolecieć na “Argo”. Austin sprawdził kompas i postanowił wracać na statek, gdy zauważył łódź zbliżającą się szybko do wybrzeża rosyjskiego. Ciekawość zwyciężyła. Zszedł na wysokość stu pięćdziesięciu metrów i prawie zrównał się z gumową łodzią. Nagle uderzyła w nią fala i przewróciła do góry dnem.
Austin zatoczył krąg. Zastanawiał się, co robić. Przewrócony ponton zachowywał się dziwnie. Fale znosiły go w stronę lądu, ale dryfował w bok.
Austin sięgnął po mikrofon.
– “Gooney” do “Argo”. zgłoś się.
– Tu “Argo” – odezwał się znajomy głos kapitana. – Jak się sprawuje nasz mały ptaszek morski?
– Jak wytresowany pterodaktyl. Właściwie lata sam. Dobra zabawa.
– Cieszę się. Żadnego śladu tych niewiarygodnych idiotów z Niewiarygodnych tajemnic!
Austin patrzył na łódź.
– Jedyną tajemnicą jest tutaj przewrócony zodiac. Trzymali się go jacyś ludzie, ale zniknęli.
– Gdzie jesteś?
– Blisko wybrzeża – odrzekł Austin i przyjrzał się skalistemu cyplowi. – Obok urwiska z plażą i wydmami. Zarys skały na przylądku przypomina mi profil admirała Sandeckera.
– Zapytam nawigatora. Pływał po tych wodach setki razy – powiedział Atwood. Po krótkiej przerwie wyjaśnił: – To Cypel Imama.
– Łódź dryfuje do brzegu. Za duże fale, żebym mógł usiąść na wodzie.
– Co mamy zrobić?
– Zejdę niżej i rozejrzę się. Jeśli kogoś znajdę, będę potrzebował pomocy. “Gooney” to nie samolot pasażerski.
– Ruszamy w drogę. Spotkanie za mniej więcej godzinę.
– Przyjąłem. Wyląduję i poszukam baru, gdzie serwują porządne martini.
Austin wyłączył mikrofon i znów popatrzył na łódź. Uśmiechnął się. Nie przywidziało mu się. Spod pontonu wyłoniła się trójka ludzi. Płynęli żabką do brzegu.
Zawsze najlepiej lądować pod wiatr. Teraz wiało od morza. Austin zszedł na trzydzieści metrów i wziął kurs na plażę. Celował w długą wydmę. Zamierzał zawrócić nad nią i usiąść na piasku.
“Gooney” przeleciał nad trójką pływaków. Pozwalali się nieść falom, żeby oszczędzić siły. Austin dostrzegł nisko położone budynki w głębi lądu, ale jego uwagę przykuł jasny błysk z ziemi. Samolocik potrafił zawrócić niemal w miejscu. Austin wykorzystał jego zwrotność i szarpnął drążkiem sterowym. “Gooney” wykonał ciasny skręt i Austin zobaczył płytką dolinkę za wydmą.
W zagłębieniu stało rzędem kilkunastu jeźdźców z wysoko, uniesionymi szablami. Od kling odbijało się słońce. Nagłe pojawienie się hałaśliwego samolotu spłoszyło konie. Jeźdźcy próbowali je okiełznać. Austin uchwycił tę scenę kątem oka, gdy przelatywał nad nimi. Potem znów znalazł się nad plażą. Pływacy byli teraz tuż przy brzegu.
Nagle przed twarzą Austina zawirowały kawałki dakronu. Jeźdźcy byli uzbrojeni nie tylko w szable. Skrzydło nad głową Austina wyglądało tak, jakby poszycie rozdarły pazury tygrysa. Ktoś strzelał do niego z ziemi! Kokpit z włókna szklanego nie chronił przed kulami. Co gorsza, Austin siedział na zbiorniku z paliwem. Jeden celny strzał w śmigło mógł go strącić na ziemię jak kaczkę. Pchnął drążek sterowy i samolocik zanurkował. Mimo słuchawek na uszach Austin usłyszał ostry dźwięk pocisku, który trafił w wydrążony aluminiowy łącznik między kokpitem i skrzydłem. Poczuł ukłucie w prawą skroń. Został zraniony odłamkiem metalu i po twarzy spływała mu krew. Miał na szyi chustę. Podciągnął ją wyżej i owinął czoło, żeby zatamować krwawienie.
Ten sam pocisk roztrzaskał pływak pod skrzydłem. Austin pchnął drążek do oporu. Samolocik runął w dół jak urwana winda i przechylił się niebezpiecznie. Przy braku jednego pływaka stracił stabilność. Austin musiał go balastować całym ciężarem ciała. Uciekł nad otwarte morze, wydostając się poza zasięg ognia. Potem skręcił i poleciał równolegle do brzegu.
Kiedy wybuchła strzelanina, pływacy wyczołgali się na piasek. Teraz biegli wzdłuż wody. Rozpoznał szczupłą, ciemnoskórą kobietę i dwóch mężczyzn. Obejrzeli się w biegu przez ramię, spoglądając na “Gooneya”. Na wydmie pojawili się jeźdźcy z uniesionymi szablami. Na ich widok uciekinierzy przyspieszyli kroku, ale otwarta plaża nie dawała schronienia. Była doskonałym miejscem do zabójczej szarży.
Jeźdźcy dźgnęli konie ostrogami i pogalopowali wzdłuż wydmy, żeby oskrzydlić swoje ofiary. Austin sięgnął do skrzynki awaryjnej za siedzeniem i wyciągnął morską rakietnicę sygnalizacyjną. Załadował ją czerwoną rakietą o sile światła dziesięciu tysięcy kandeli. Potem otworzył przepustnicę do oporu. Uszkodzony “Gooney” pomknął ku plaży z maksymalną szybkością stu pięciu kilometrów na godzinę, kołysząc się niebezpiecznie.
Uciekinierzy znów padli na brzuchy, gdy przeleciał nad ich głowami jak ogromny, rozwścieczony szerszeń. Austin działał jak automat. Ścisnął drążek sterowy kolanami, wychylił się poza pleksiglasową owiewkę i wycelował w środek rzędu jeźdźców. Naciągnął spust i flara wystrzeliła w ich kierunku jak kometa.
Kąt lotu uniemożliwił celny strzał. Rakieta trafiła w wydmę i eksplodowała w jasnym snopie iskier. Konie najbliższe ognistego wybuchu stanęły dęba. Inne spłoszyły się, kiedy samolot musnął ich łby jak gigantyczny owad.
Austin zawrócił błyskawicznie do drugiego ataku. Chaos na szczycie wydmy przypominał słynny obraz Picassa Guernica. Trudno było odróżnić ludzi od koni. Uśmiechnął się ponuro i załadował następną flarę. Tym razem nadleciał z tyłu.
W owiewce pojawiła się dziura otoczona pęknięciami. Jednemu z jeźdźców udał się strzał. Austin poczuł przy uchu świst pocisku. Nadludzkim wysiłkiem skoncentrował się na celowaniu i nacisnął spust rakietnicy.
W stronę kłębowiska ludzi i koni poszybowała druga flara. Trafiła w jeźdźca i eksplodowała czerwonym fosforem. Mężczyzna zwalił się na ziemię z nogą u więzioną w strzemieniu, a spłoszony koń powlókł go za sobą.
Plaża przemknęła w dole i Austin znów znalazł się nad morzem. Zatoczył łuk i wrócił nad wydmę. Trawa płonęła i w niebo buchał czarny dym.
Jeźdźcy, którzy spadli z koni, przetaczali się na bok, żeby uniknąć stratowania przez kopyta. Inni zeskoczyli na ziemię, mocno trzymali wodze i próbowali uspokoić spłoszone zwierzęta.
Od grupy odłączył się samotny jeździec i ruszył galopem. Kaela i jej przyjaciele usłyszeli tętent kopyt i obejrzeli się. Zobaczyli zbliżającego się kawalerzystę z uniesioną wysoko szablą. Austin zawrócił samolot i znalazł się na wprost jeźdźca. Uniósł rakietnicę, ale trudno było dokładnie wycelować. Zanurkował, przeleciał kilka metrów nad głowami uciekinierów i wymierzył maszynę prosto w wielkiego jeźdźca z rozwianą rudą brodą. W ostatniej sekundzie poderwał samolot. Pływak pod skrzydłem niemal musnął głowę brodacza. Koń zarżał z przerażenia i rzucił się do szaleńczej ucieczki. Dogonił innych jeźdźców, którzy stracili serce do walki i pędzili w stronę lasu.
Tymczasem Austin toczył beznadziejną bitwę o utrzymanie uszkodzonego samolotu w powietrzu. Siedział wychylony do połowy z kokpitu, jak żeglarz balastujący łódź, zaciskał zęby i przygotowywał się na twarde lądowanie.