– Matka Rosja nigdy panu tego nie zapomni – szepnął. – Dzisiejszej nocy tworzy pan historię.
Puścił zaskoczonego kapitana i zszedł po trapie. Po chwili ciężarówka ruszyła i zniknęła w ciemności.
Kapitan uniósł kopertę do nosa i z rozkoszą powąchał pieniądze, jakby to były róże. Schował kopertę do kieszeni kurtki i wspiął się do sterowni. Wszedł do pomieszczenia nawigacyjnego za sterownią. Kazał pierwszemu oficerowi Siergiejowi obudzić załogę i odbić od brzegu. Zastępca kapitana zszedł na dół wykonać rozkazy.
Towrow patrzył ze sterowni, jak odcumowują statek i wciągają trap. Załoga liczyła dwunastu ludzi, łącznie z dwoma palaczami, zatrudnionymi w ostatniej chwili do obsługi,,złomowiska”, jak nazywano maszynownię. Główny mechanik był doświadczonym marynarzem i nie opuścił swojego kapitana tylko z lojalności. Posługiwał się oliwiarką niczym czarodziejską różdżką i potrafił tchnąć życie w kupę szmelcu napędzającą “Odessa Star”. Kotły były już pod parą.
Towrow stanął za sterem, zadźwięczał telegraf maszynowni i statek wypłynął z basenu portowego. Ci, którzy widzieli frachtowiec wychodzący we mgle w morze, żegnali się i odmawiali modlitwy, żeby odpędzić demony. “Odessa Star” zdawał się sunąć nad wodą jak statek-widmo, skazany na włóczęgę po świecie w poszukiwaniu topielców do swojej załogi. Przymglone światła nawigacyjne wyglądały tak, jakby po takielunku pląsały ognie świętego Elma.
Kapitan wprawnie prowadził frachtowiec krętym farwaterem między spowitymi we mgle statkami. Od lat kursował między Odessą i Konstantynopolem i znał trasę na pamięć. Wiedział bez mapy i boi kursowych, ile wykonać obrotów kołem sterowym.
Francuscy właściciele “Odessa Star” od lat celowo nie remontowali statku w nadziei, że wreszcie jakiś silny sztorm pośle go na dno i dostaną odszkodowanie. Rdzawe zacieki pod otworami odpływowymi wyglądały jak krwawiące rany na pokrytym pęcherzami kadłubie. Maszty i dźwigi zżerała korozja. Statek przechylał się jak pijany na lewą burtę, gdzie zbierała się woda z przeciekającej zęzy. Dychawiczne silniki od dawna potrzebowały naprawy głównej i sapały, jakby cierpiały na rozedmę płuc. Duszący czarny dym z pojedynczego komina cuchnął niczym opary siarki wydobywające się z Hadesu. Frachtowiec przypominał konającego człowieka, który jakimś cudem ciągle żyje, choć lekarze dawno stwierdzili jego śmierć kliniczną.
Towrow wiedział, że “Odessa Star” to już ostatni statek pod jego dowództwem. Mimo to dbał o swój wygląd. Co rano polerował czarne półbuty na cienkiej podeszwie. Biała koszula pożółkła, ale była czysta. Starał się, żeby znoszone czarne spodnie nadal miały kant. Jednak wyglądu samego kapitana nic nie mogło poprawić. Długie godziny pracy, marne jedzenie i brak snu zrobiły swoje. Zapadłe policzki jeszcze bardziej uwydatniały długi czerwony nos, a poszarzała skóra przypominała pergamin.
Zastępca kapitana znów zasnął, załoga wróciła na koje. Pierwsza wachta palaczy dorzucała węgiel do kotłów. Towrow zapalił mocnego tureckiego papierosa i dostał takiego ataku kaszlu, że aż zgiął się wpół. Kiedy doszedł do siebie, poczuł zimne morskie powietrze wpadające przez otwarte drzwi. Podniósł wzrok i zobaczył, że nie jest sam.
– Światło – powiedział barytonem mężczyzna, który pierwszy wszedł na pokład.
Towrow pociągnął za sznurek nagiej żarówki pod sufitem. Przybysz odrzucił do tyłu kaptur. Był wysoki i szczupły. Na głowie miał przekrzywioną białą papachę. Prawy policzek przecinała jasna blizna po szabli. Czerwoną twarz pokrywały białe pęcherzyki, na czarnej brodzie i włosach lśniły kropelki wody. Na jednym oku miał bielmo.
Spod rozchylonej futrzanej burki widać było pas z pistoletem w kaburze i szablę. Obcy trzymał karabin. Na piersi miał pas z nabojami. Był w szarej rubaszce i czarnych butach z cholewami. Strój wskazywał na to, że jest Kozakiem. Towrow stłumił odruch wrogości. To właśnie Kozacy zabili jego rodzinę.
Mężczyzna rozejrzał się po pustej sterowni.
– Sam?
Towrow wskazał głową za siebie.
– Tam śpi mój pierwszy oficer. Urżnął się i nic nie słyszy.
Sięgnął po papierosy i poczęstował Kozaka, który odmówił machnięciem ręki.
– Major Piotr Jakielew – przedstawił się. – Będzie pan wykonywał moje rozkazy, kapitanie Towrow.
– Może mi pan zaufać, majorze.
Kozak podszedł bliżej.
– Nie ufam nikomu. Ani białym, ani czerwonym. Ani Niemcom, ani Anglikom. Wszyscy są przeciwko nam. Nawet Kozacy przechodzą na stronę bolszewików.
Nie zauważył groźby w łagodnych oczach Towrowa i wyciągnął rękę.
– Papierosa – warknął.
Kapitan dał mu całą paczkę. Major zapalił i zaciągnął się głęboko. Towrowa intrygował jego akcent. Ojciec kapitana był stangretem bogatego właściciela ziemskiego i Towrow znał język elity rosyjskiej. Kozak wyglądał na wykształconego człowieka. Kapitan wiedział, że oficerowie z wyższych sfer po ukończeniu akademii wojskowej byli często mianowani dowódcami oddziałów kozackich.
Towrow zauważył zmęczenie na twarzy majora.
– Długa podróż? – zapytał.
Kozak uśmiechnął się niezbyt wesoło.
– Długa i ciężka.
Wypuścił nosem dym i wyjął z kieszeni butelkę wódki. Pociągnął solidny łyk i rozejrzał się.
– Śmierdzi tutaj – stwierdził.
– “Odessa Star” to bardzo stara dama o wielkim sercu.
– Ale pańska stara dama śmierdzi – odparł Kozak.
– Kiedy będzie pan w moim wieku, nauczy się pan zatykać nos i brać, co dają.
Major ryknął śmiechem i walnął kapitana w plecy z taką siłą, że Towrow poczuł ostre ukłucie bólu w zniszczonych płucach. Zakaszlał. Kozak podał mu butelkę. Gatunkowa wódka nie przypominała świństwa, do którego był przyzwyczajony. Mocny alkohol pomógł na kaszel. Towrow oddał butelkę i wziął ster.
Jakielew schował wódkę.
– Co panu powiedział Fiodorow? – zapytał.
– Tylko tyle, że zabiorę ładunek i pasażerów bardzo ważnych dla Rosji.
– Nie jest pan ciekaw szczegółów?
Kapitan wzruszył ramionami.
– Słyszałem, co się dzieje w Rosji. Domyślam się, że mam na pokładzie urzędników uciekających z rodzinami i dobytkiem przed bolszewikami.
Jakielew uśmiechnął się.
– Dobra wersja.
Towrow poczuł się śmielej.
– Jeśli wolno spytać, dlaczego wybraliście “Odessa Star”? Przecież były nowsze statki, przystosowane do przewozu pasażerów.
– Rusz głową, człowieku – odparł pogardliwie Jakielew i wyjrzał przez okno w noc. – Nikt nie podejrzewa, że ta stara łajba przewozi ważne osoby. Ile czasu będziemy płynąć do Konstantynopola?
– Dwie doby. Jeśli wszystko pójdzie dobrze.
– Lepiej, żeby poszło.
– Zrobię, co będę mógł. Coś jeszcze?
– Niech załoga trzyma się z daleka od pasażerów. Przyślę do kuchni naszą kucharkę. Niech nikt z nią nie rozmawia. Łącznie ze mną jest sześciu strażników. Będziemy na służbie cały czas. Jeśli ktoś zbliży się do kajut bez pozwolenia, zastrzelimy go.
Znacząco położył rękę na kolbie pistoletu.
– Uprzedzę załogę – zapewnił kapitan. – Zwykle na mostku jest nas tylko dwóch: ja i mój zastępca. Ma na imię Siergiej.
– To ten pijak?
Towrow przytaknął. Major z niedowierzaniem pokręcił głową i przyjrzał się zdrowym okiem sterowni. Potem wyszedł tak nagle, jak się zjawił.
Kapitan popatrzył na otwarte drzwi i podrapał się w brodę. Pasażerowie z własną uzbrojoną ochroną to nie zwykli urzędnicy. Pewnie jacyś carscy dostojnicy. Uznał jednak, że to nie jego sprawa, i wrócił do swoich obowiązków. Sprawdził kurs na kompasie, ustawił ster i wyszedł na skrzydło mostka, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.
Przechylił głowę na bok i wytężył słuch. Dziesiątki lat na morzu wyostrzyły jego zmysły. Poprzez miarowy rytm silników frachtowca usłyszał we mgle inny statek. Jeszcze jakiś wariat wybrał się w rejs w taką noc? A może to tylko efekt wódki?
Hałas statku zagłuszyły nowe dźwięki. Z kajut pasażerów słychać było teraz muzykę. Ktoś grał na harmonii. Męskie głosy śpiewały chórem rosyjski hymn państwowy Boże caria chroni. Boże, chroń cara… Melancholijne głosy podziałały na kapitana przygnębiająco. Wrócił do sterowni i zamknął drzwi, żeby nie słyszeć natrętnej melodii.