– Nareszcie są nasze kanapki.
– Słucham? – zdziwił się Jenkins.
Reed zobaczył, że Jenkins trzyma teczkę zamiast białej papierowej torby. Przyjrzał się jego ogorzałej twarzy, potem koszuli roboczej i czapce.
– Pan chyba nie jest z kafeterii? – zapytał rozczarowany.
– Nazywam się Leroy Jenkins. Przepraszam, że przeszkadzam. Wysiadłem na złym piętrze i zabłądziłem. Co to za miejsce?
Rozejrzał się.
– Centrum komputerowe NUMA – odrzekł mężczyzna z kucykiem. Miał chłopięcą, gładko ogoloną twarz, wąski nos i szare oczy. – Max potrafi odpowiedzieć prawie na każde pytanie, jakie się jej zada.
– Max?
Yaeger wskazał ekran.
– Nazywam się Hiram Yaeger. To jest Hank Reed. Ta piękność to iluzja. Mówi kobiecą wersją mojego głosu. Najpierw używałem własnej twarzy, ale znudziło mi się patrzenie na siebie samego i wymyśliłem tę ślicznotkę, moją żonę.
Max uśmiechnęła się.
– Dzięki za komplement, Hiram.
– Nie ma za co. Max jest równie inteligentna jak ładna. Niech pan ją o coś zapyta. Max, to jest pan Jenkins.
Obraz uśmiechnął się.
– Miło mi pana poznać, panie Jenkins.
Jenkins pomyślał, że za długo siedział w głuszy Maine.
– Doktorze Jenkins – poprawił. – Jestem oceanologiem. Obawiam się, że moje pytania będą zbyt skomplikowane. Chodzi o hydrat metanu.
Yaeger i Reed spojrzeli po siebie.
– Czy koniecznie muszę się powtarzać? – westchnęła ciężko Max.
– Max pracuje nad tym od dwóch godzin – wyjaśnił Yaeger i wystukał na telefonie numer kafeterii. – Zje pan z nami lunch?
Kanapki były świetne. Jenkins dopiero teraz uświadomił sobie, że jest głodny. W samolocie zjadł tylko torebkę orzeszków ziemnych. Popił lunch łykiem piwa korzennego i spojrzał na siedzących obok mężczyzn.
– Pomyślicie, że oszalałem – powiedział.
– Wszyscy jesteśmy szaleni – odrzekł Yaeger. Reed przytaknął skinieniem głowy. Choć jeden wyglądał jak podstarzały hipis, a drugi jak kurdupel z fryzurą Dona Kinga, obaj wydawali się bardzo bystrzy.
– Tylko nie mówcie potem, że was nie uprzedzałem – zastrzegł Jenkins. – Dobrze, wykładałem w college’u. Od kilku lat jestem na emeryturze. Łowię kutrem homary w moim rodzinnym miasteczku Rocky Point.
– Aha! – wykrzyknął Reed. – Rybak! Wiedziałem.
Jenkins uśmiechnął się i ciągnął dalej.
– Zapewne czytaliście o tsunami, które uderzyło tam niedawno.
– Tak, straszna tragedia – odparł Reed.
– Mogło być gorzej – stwierdził Jenkins i wyjaśnił, w jaki sposób ostrzegł miasteczko.
– Szczęście, że pan tam był – zauważył Yaeger. – Ale jedno mnie zastanawia. Nowa Anglia nie leży na krawędzi dużego uskoku, jak Japonia czy Kalifornia.
– Porównać to można tylko z wielką falą wywołaną trzęsieniem ziemi na Grand Banks w 1929 roku. Epicentrum znajdowało się pod morzem na pochyłości kontynentalnej na południe od Nowej Fundlandii i na wschód od Nowej Szkocji. Drżenie dało się odczuć w Kanadzie i Nowej Anglii, ale obyło się bez większych szkód. Osunęła się ziemia na drogi, zwaliły się kominy. Wstrząs największy efekt wywołał na morzu.
– Jaki? – zapytał Reed.
– Blisko epicentrum przepływały dwa statki. Załogi odczuły bardzo silne wibracje. Myśleli, że zgubili śrubę albo wpadli na niezaznaczony na mapie wrak lub mieliznę. Trzęsienie ziemi wywołało wielką falę. Trzy godziny później uderzyła w południowe wybrzeże Nowej Fundlandii. Wdarła się do rzek na głębokość stu kilometrów od wybrzeża. Największe zniszczenia spowodowała w zatoce o kształcie klina na półwyspie Burlin. U jej wierzchołka tsunami urosła do ponad dziewięciu metrów. Zalała doki i budynki. Zginęło dwadzieścia pięć osób.
– Bardzo podobnie było w Rocky Point.
– Niemal identycznie. Dzięki Bogu, bez tylu ofiar i strat. W wypadku katastrofy na Grand Banks nie było wątpliwości, że spowodowało ją trzęsienie ziemi. W Rocky Point nic takiego nie miało miejsca.
– To interesujące. A co z odczytami sejsmograficznymi?
– Kontaktowałem się z obserwatorium Weston pod Bostonem. Trzęsienie na Grand Banks miało siłę siedem i dwie dziesiąte stopnia. Wiemy, że cos takiego musi wywołać tsunami. W Rocky Point sprawa nie jest jasna. Zarejestrowano wstrząs, który nie pasował do klasycznego wzorca trzęsienia ziemi.
– Nie wiem, czy dobrze rozumiem. Twierdzi pan, że zapadnięcie się dna morskiego w Rocky Point nie spowodowało trzęsienie ziemi?
– Przypuszczam, że można to dokładnie ustalić. Czytałem o złożach hydratu metanu, znalezionych poza szelfem kontynentalnym. Zastanawiałem się, czy osunięcie mogła spowodować niestabilność gazu.
– To bardzo prawdopodobne – odrzekł Reed. – U obu naszych wybrzeży mamy wielkie pokłady hydratu metanu. Znaleziono je na przykład na wysokości Oregonu i New Jersey. Słyszał pan o Blake Ridge?
– Oczywiście. To podmorskie wzniesienie kilkaset kilometrów na południowy wschód od Stanów.
– Mówiąc dokładniej, od Karoliny Północnej. Niektórzy nazywają tę górkę “piekarnikiem ciśnieniowym”. Na dnie morza znaleziono kratery, którymi uwalnia się uchodzący metan.
Jenkins podrapał się w głowę.
– Niestety, niewiele wiem o hydratach. Od kiedy jestem na emeryturze, staram się czytać na bieżąco publikacje fachowe, ale przez to łowienie homarów nie bardzo mam czas.
– To stosunkowo nowa dziedzina. Zna pan skład chemiczny tego hydratu?
– Cząsteczki gazu ziemnego uwięzione w lodzie.
– Zgadza się. Ktoś nazwał go “ognistym lodem”. Odkryto go w dziewiętnastym wieku, ale nasza wiedza o nim była raczej mglista. Pierwsze naturalne złoża znaleziono pod wieczną zmarzliną na Syberii i w Ameryce Pomocnej. Nazwano to gazem błotnym. Potem, w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, para naukowców z Uniwersytetu Columbia natrafiła na pokłady pod dnem morskim podczas badań sejsmologicznych Blake Ridge. W latach osiemdziesiątych batyskaf “Alvin” z Woods Hole znalazł podwodne kominy kamienne, uformowane przez uchodzący metan. Brałem udział w pierwszych dużych poszukiwaniach w połowie lat dziewięćdziesiątych. Właśnie wtedy odkryliśmy złoża w Blake Ridge. Ale to tylko ułamek tego, co jest na świecie. To ogromny potencjał.
– Gdzie są główne pokłady?
– Przeważnie wzdłuż niższych zboczy szelfów kontynentalnych, gdzie dno morskie opada z około stu dwudziestu metrów do kilku kilometrów głębokości. Na obu naszych wybrzeżach, w Kostaryce, Japonii, Indiach i pod zmarzliną arktyczną. Ogrom złóż jest zdumiewający. Najnowsze szacunki mówią o dziesięciu tysiącach gigaton. To dwa razy więcej niż wszystkie znane zasoby węgla, ropy i gazu ziemnego razem wzięte.
Jenkins gwizdnął cicho.
– Czekają na wydobycie, kiedy zabraknie nam paliw.
– Niestety, to nie takie proste – westchnął Reed. – Najpierw trzeba pokonać kilka problemów technicznych.
– Wiercenia są niebezpieczne?
– Po raz pierwszy zaczęto wiercić ze statku w 1970 roku. Nic się nie stało, ale technicy przez całe lata bali się, że wylecą w powietrze. W końcu kilka odwiertów eksperymentalnych dowiodło, że przy badaniach nie ma ryzyka. Jednak wydobywanie hydratu do celów przemysłowych to co innego. Na dużych głębokościach, gdzie zalegają złoża, środowisko naturalne jest wyjątkowo nieprzyjazne. Przy wydobywaniu hydrat zaczyna musować.
– Przekracza to możliwości platform wiertniczych?
– Tak. Jednak kilka państw i firm pracuje nad tym problemem. Jedną z metod jest pompowanie do odwiertu pary lub wody. Hydrat się rozpuszcza i uwalnia metan. Potem wypompowuje się gaz przez inny otwór, l powstaje nowy problem. Usuwając hydrat, destabilizuje się dno morskie.
– I potrzebne są drogie rurociągi.
– Właśnie. Dlatego inżynierowie planują produkcję na dnie morza. Wypompowuje się hydrat i łączy z wodą. Mieszanka trafia do wielkich zbiorników w kształcie sterowca. Okręty podwodne holują je na płyciznę, gdzie hydrat rozdziela się bezpiecznie na paliwo i wodę.