Выбрать главу

– Wygląda na to… – wysapał bez tchu Lombardo – że jednak wylądujemy na plaży.

– A jeśli ci faceci z bronią jeszcze tam są? – zapytał Dundee.

– Masz lepszy pomysł?

– Musieli strzelać z miejsca na wprost nas – odrzekła Kaela. – Schowajmy się pod ponton i spróbujmy odpłynąć w bok.

– Nie mamy wielkiego wyboru – przyznał Lombardo i zanurkował pod ponton.

Kiedy pozostała dwójka dołączyła do niego, uśmiechnął się i wskazał wodoszczelne torby. Były przywiązane do siedzeń i teraz zwisały w dół.

– Patrzcie. Sprzęt jest w porządku.

– I co z tego? Jeśli ktoś do nas wyceluje, mamy mu robić zdjęcia, Mickey?

– Byłby to dobry materiał. Co o tym myślisz, Dundee?

– Że oboje jesteście stuknięci, cholerni jankesi! Zresztą ja też. Inaczej nie byłoby mnie tutaj. Kaela, czy twój ruski kumpel mówił, że to miejsce jest opuszczone?

– Powiedział, że Rosjanie wynieśli się stąd dawno temu.

– Może tutaj jest tak, jak na wyspach na Pacyfiku, gdzie japońscy żołnierze ukrywali się w dżungli, bo nie wiedzieli, że wojna się skończyła? – zasugerował Lombardo. – Może ci faceci tutaj nie słyszeli, że już jest po zimnej wojnie?

Był wyraźnie podniecony tą perspektywą.

– Mało prawdopodobne – odparła Kaela.

– Fakt, masz rację. Ale w takim razie, kto mógł do nas strzelać?

– Nie wiem – odpowiedziała. – Ale jeśli nie zaczniemy pracować nogami, niedługo się dowiemy. Sprawdzę sytuację.

Zniknęła i po chwili wróciła.

– Na plaży pusto – zameldowała. – Kierujmy się bardziej w prawo.

Zaczęli pchać ponton, ale fale znosiły go w stronę lądu. Rozbijały się o brzeg coraz głośniej. Nikt nie strzelał i wstąpiła w nich nadzieja, że przeciwników już nie ma. Gdyby mogli zobaczyć, co jest za wydmami, optymizm szybko by ich opuścił. W słońcu lśnił rząd wysoko uniesionych szabel. Ostrza wyglądały jak noże gigantycznej maszynki do mięsa, gotowej posiekać ich na strzępy, kiedy tylko wypełzną na plażę.

4

Wysoko nad przewróconym pontonem zataczał szeroki krąg turkusowy samolocik. Barczysty mężczyzna za sterami zmrużył oczy przed słońcem i popatrzył w dół przez ciemne gogle. Na jego ogorzałej twarzy odmalowało się zdumienie. Przed chwilą widział pływaków w wodzie obok gumowej łodzi. Odwrócił wzrok, żeby ustalić swoją pozycję, a kiedy znów spojrzał w dół, pływaków już nie było.

Kurt Austin widział, jak zodiac się przewrócił bez żadnego powodu. Morze nie było wzburzone, w okolicy nie zauważył skał ani innych podwodnych przeszkód. Zastanawiał się, czy ponton i kuter rybacki na morzu mają coś wspólnego z ekipą telewizyjną, której szuka. Pewnie nie. Ekipa powinna być w drodze do statku badawczego NUMA, a nie na tym pustkowiu.

Austin był na pokładzie “Argo” konsultantem do badań głębinowych. Na co dzień kierował Zespołem Specjalnym NUMA. Inni członkowie jego grupy, Joe Zavala oraz Paul i Gamay Troutowie, dostali mniej odpowiedzialne zadania w różnych punktach kuli ziemskiej. Dyrektor NUMA James Sandecker nalegał, żeby wzięli “urlopy” po rozgrywce z zabójcami wynajętymi przez megakorporację, która chciała zawładnąć światowymi zasobami wody pitnej. Niepokoiło go zwłaszcza przywiązanie Austina do pięknej Brazylijki. Była naukowcem i poświęciła wszystko, żeby ujawnić spisek.

“Argo” zbierał na Morzu Czarnym informacje o działaniu fal i wiatrów dla międzynarodowego banku danych. Austin ukończył wydział zarządzania systemami na Uniwersytecie Waszyngtońskim i miał doświadczenie w nurkowaniu i badaniach podmorskich. Dlatego jego pomoc przy instalowaniu skomplikowanych sensorowych instrumentów badawczych była bezcenna.

Ponieważ urządzenia działały bez zarzutu, Austin zaczął się nudzić. Przeczytał kilka książek filozoficznych, ale nie mógł znaleźć sobie miejsca. Czuł się na statku jak w więzieniu otoczonym bezkresną fosą. Wiedział, że po wstrząsie psychicznym, jakiego doznał, Sandecker chciał dla niego jak najlepiej. Jednak potrzebował aktywności fizycznej i umysłowej, nie atmosfery panującej na statku.

Poważnym naukowcom na pokładzie nie podobała się zapowiadana wizyta ekipy telewizyjnej. Uważali reporterów za intruzów, którzy będą im przeszkadzać w pracy głupimi pytaniami. Austin podchodził do tego zupełnie inaczej. Widział w tej wizycie wybawienie od codziennej nudy.

Ekipa miała się zjawić tego ranka. Nie pokazała się. Próby wywołania jej przez radio spełzły na niczym. Po lunchu Austin wspiął się do sterowni i przedstawił kapitanowi swój pomysł. Dowódca “Argo” Joe Atwood był wściekły, że ludzie z telewizji nie przypłynęli ani nie odezwali się. Spacerował od jednego skrzydła mostka do drugiego i badał horyzont przez lornetkę. Statek NUMA miał się przenieść w inne miejsce i nie mogli tkwić tu bez końca.

– Nasi goście nie dali znaku życia? – zapytał Austin, choć mina Atwooda wystarczyła mu za odpowiedź.

Kapitan zerknął za zegarek.

– Pewnie zabłądzili. Kiedy następnym razem ci idioci od public relations każą mi zabawiać jakichś gnojków z telewizji, powiem im, żeby wsadzili sobie swoje polecenie tam, gdzie słońce nie dochodzi.

Kapitan nie był w odpowiednim nastroju, by przypomnieć mu, że ludzie od public relations odwalają dla agencji kawał dobrej roboty: nagłaśniają osiągnięcia NUMA, co pomaga wyciągnąć od Kongresu fundusze. Między innymi na takie programy, jak badania na Morzu Czarnym.

– Mam propozycję – odpowiedział Austin. – Jestem teraz wolny. Może przelecę się po okolicy i spróbuję ich znaleźć?

Kapitan wyszczerzył zęby w porozumiewawczym uśmiechu.

– Nie oszukasz mnie, Austin. Chciałeś wsiąść do “Gooneya” od dnia, w którym postawiłeś nogę na pokładzie.

– Załatwię dwie sprawy za jednym zamachem. Przetestuję go i poszukam naszych niesłownych gości.

Austin nie dodał, że lot byłby dla niego doskonałym antidotum na nudę. Atwood przygładził palcami jasnorude włosy.

– Dobra, stary. Leć. Ale podawaj swoją pozycję co kilka minut. Wystarczy mi problem z tymi typkami z telewizji. Nie chcę uganiać się za tobą po całym Morzu Czarnym.

Austin podziękował mu i zszedł na dół przygotować “Gooneya”. Samolocik służył do wydłużenia zasięgu obserwacji “Argo”. Wprawdzie radar używany na większości statków NUMA wykrywał komara z odległości piętnastu kilometrów, ale czasem nic nie mogło zastąpić ludzkiego oka. “Gooneya” zaprojektował geniusz techniczny, Joe Zavala. Poprosił Austina o zabranie samolociku na pokład “Argo” i przetestowanie w warunkach naturalnych. Ponieważ jednak statek był cały czas w ruchu, dopiero teraz zdarzyła się okazja do przeprowadzenia lotu testowego.

Jednomiejscową maszynę nazwano “Gooneyem” od slangowego określenia albatrosa. Marynarze ochrzcili tak ptaka słynącego z pięknego lotu, ale niezdarnie startującego i lądującego. Austin obejrzał samolot w hangarze pokładowym. Nie zrażał się jego niezgrabnym wyglądem. Wiedział, że zaletą takich samolotów jest stabilność i łatwość obsługi.

Płaskodenny kadłub z włókna szklanego miał kształt kanu i pływaki na aluminiowych wspornikach. Zaopatrzony w chowane podwozie “Gooney” mógł lądować na wodzie lub na ziemi.

Samolot wyciągnięto z hangaru na pokład. Rozłożono i umocowano wąskie, dziewięciometrowe skrzydła pokryte dakronem. Austin wszedł do przytulnego kokpitu. Załoga “Argo” zepchnęła “Gooneya” z szerokiej pochylni rufowej do wody. Austin uruchomił silnik, rzucił cumę i popłynął na otwarte morze, żeby wyczuć stery. Samolocik dobrze się prowadziło po wodzie i Austin uznał, że czas zobaczyć, jak będzie w powietrzu. Ustawił “Gooneya” w kierunku startu i otworzył przepustnicę.

Kompaktowy silnik o mocy czterdziestu koni mechanicznych poderwał maszynę w górę. Przez jakieś trzydzieści metrów samolot muskał grzywy fal, a potem wzbił się w powietrze. Austin okrążył “Argo”, pomachał skrzydłami i wziął kurs na cieśninę Bosfor, łączącą Morze Czarne z Morzem Śródziemnym. Uważał, że skoro ekipa telewizyjna mieszka w Stambule, powinna przypłynąć z tamtego kierunku.