Выбрать главу

– Biegiem! – krzyknął Paul. – Biegiem!

Strzelił jeszcze dwa razy, zatrzymując na ziemi Ernsta i strażnika.

Zbierając palcami pot z czoła, Paul próbował podejść bliżej mercedesa, ale Ernst i jego strażnik byli uzbrojeni i nieźle strzelali, a esesman miał pistolet maszynowy. Prowadzili niemal ciągły ogień i Paul nie mógł posunąć się w ich stronę ani o krok. Kiedy przeładowywał broń, esesman posłał długą serię w autobus i trawę niedaleko nóg Paula. Ernst skoczył do mercedesa, chwycił mikrofon i z powrotem schował się za samochód.

Ile zostało czasu, zanim się zjawią posiłki? Paul przejeżdżał przez Waltham leżące zaledwie trzy kilometry stąd; w całkiem dużym miasteczku mógł się mieścić garnizon policji. Szkoła też mogła mieć swój oddział ochrony.

Jeżeli chciał przeżyć, musiał się natychmiast wycofać.

Wystrzelił dwa ostatnie naboje. Rzucił mauzera na ziemię, a potem schylił się i wyciągnął pistolet zza pasa jednego z zastrzelonych żołnierzy. To był luger, taki sam, jaki nosił Reginald Morgan. Pociągnął zamek, umieszczając pocisk w lufie.Opuściwszy wzrok, zobaczył skulonego, ukrytego do połowy pod autobusem tamtego mężczyznę z łysiną i wąsem, który zaprowadził chłopców do budynku.

– Jak się nazywasz? – spytał po niemiecku Paul.

– Proszę, niech pan… – Drżał mu głos. – Nie…

– Nazwisko!

– Profesor Keitel. – Mężczyzna płakał. – Błagam…

Paul przypomniał sobie nazwisko z listu na temat Badań Waltham. Uniósł pistolet i strzelił mu w środek czoła.

Potem ostatni raz obejrzał się na samochód Ernsta, ale nie dostrzegł pułkownika. Biegiem pokonał polanę, strzelając kilka razy w stronę mercedesa i zanurzył się w lesie. Kule z pistoletu esesmana siekły gęste liście wokół niego, ale żadna nie sięgnęła celu.

40

Willi Kohl odwrócił się w stronę lasu i zlany potem, wycieńczony upałem i wysiłkiem, skierował się w stronę ciężarówki Służby Pracy, którą, jak sądził, będzie chciał uciec Paul Schumann. Postanowił, że przebije opony, aby mu to uniemożliwić.

Przeszedł sto, potem dwieście metrów, dysząc ciężko i zastanawiając się: Kim byli ci młodzi ludzie? Przestępcami? Może byli niewinni?

Przystanął, próbując złapać oddech. Inaczej Schumann na pewno usłyszy jego chrapliwe sapanie. Rozejrzał się między drzewami. Nikogo.

Gdzie ta ciężarówka? Stracił orientację. Tędy? Nie, w drugą stronę.

Może jednak Schumann wcale nie zamierzał wracać do ciężarówki. Może wymyślił inną drogę ucieczki. Był przecież piekielnie zdolny. Mógł się ukryć…

Nie słysząc żadnego dźwięku, żadnego ostrzeżenia, poczuł gorący dotyk metalu z tyłu głowy.

Nie! W pierwszej chwili pomyślał: Moja ukochana Heidi… jak dasz sobie radę sama z dziećmi na tym oszalałym świecie? Nie, och, nie!

– Nie ruszaj się – powiedział głos z ledwie słyszalnym akcentem.

– Nie ruszam… ty, Schumann? – spytał po angielsku.

– Daj pistolet.

Kohl wypuścił z ręki broń, którą Schumann zaraz zabrał. Wielka dłoń złapała go za ramię i obróciła inspektora. Te oczy, pomyślał Kohl, czując lodowaty dreszcz.

– Chcesz mnie zabić, tak? – zapytał, przechodząc na swój ojczysty język.Schumann milczał, klepiąc go po kieszeniach w poszukiwaniu innej broni. Potem się odsunął, spoglądając w stronę szkoły i dookoła. Upewniwszy się, że są sami, Amerykanin sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął kilka mokrych od potu kartek. Podał je Kohlowi, który spytał:

– Co to jest?

– Czytaj – odrzekł krótko.

– Proszę, muszę włożyć okulary – powiedział inspektor, wskazując kieszeń marynarki. Schumann wyciągnął okulary i podał mu.

Włożywszy okulary na nos, Kohl rozłożył i szybko przeczytał dokumenty, których treść nim wstrząsnęła. Uniósł wzrok oniemiały, patrząc w niebieskie oczy Schumanna. Następnie jeszcze raz przeczytał tekst na pierwszej kartce.

Ludwigu

Przekazuję ci szkic listu do Fiihrera na temat naszych badań. Zwróć uwagę, że wspominam o dzisiejszym teście w Waltham. Wyniki możemy dołączyć wieczorem.

Wydaje mi się, że w tak wczesnej fazie badań najlepiej będzie określić osoby zabite przez badanych żołnierzy jako sprawców przestępstw przeciwko państwu. Dlatego, jak zobaczysz w liście, dwie żydowskie rodziny zabite w Gatow przedstawiłem jako żydowskich wywrotowców, polscy robotnicy zabici w Charlottenburgu to zagraniczni dywersanci, Cyganie to dewianci seksualni, a tych młodych Aryjczyków z Waltham nazwiemy dysydentami…

Och, wielki Boże Wszechmogący – pomyślał. Sprawa Gatow, sprawa Charlottenburga! I jeszcze jedna: morderstwo Cyganów. I ci chłopcy dzisiaj! Do tego plany nowych zbrodni… Traktowano ich po prostu jako materiał do barbarzyńskich badań zaaprobowanych przez najwyższe czynniki rządowe.

– Ja…

Schumann zabrał mu kartki.

– Na kolana. Zamknij oczy.

Kohl jeszcze raz popatrzył na Amerykanina. Ach, tak, to oczy mordercy, pomyślał. Jak mogłem tego nie zauważyć w pensjonacie? Może człowiek się uodparnia, mając wokół siebie tylu morderców. Willi Kohl postąpił humanitarnie, puszczając Schumanna wolno mimo toczącego się dochodzenia. Nie posłał go na pewną śmierć w celach SS lub gestapo. Uratował wilka, który go teraz zaatakował. Och, mógł mu powiedzieć, że nie miał pojęcia o tej makabrze, ale dlaczego Schumann miałby mu wierzyć.

Poza tym, pomyślał ze wstydem Kohl, mimo niewiedzy o tych potwornych czynach inspektor był niewątpliwie związany z ludźmi, którzy je popełnili.

– Już! – szepnął ostro Schumann.

Kohl ukląkł na liściach, myśląc o żonie. Przypomniał sobie, że gdy byli młodzi, tuż po ślubie, pojechali na piknik do lasu Griinewald. Ach, jaki wielki kosz wtedy zapakowała. Cudownie słone mięso, żywiczny aromat wina, kwaśne ogórki. Dotyk jej dłoni.

Inspektor zamknął oczy i zmówił modlitwę, pocieszając się, że narodowi socjaliści na szczęście nie znaleźli sposobu, by uznać duchową łączność za zbrodnię. Wkrótce pogrążył się w żarliwej litanii, której Bóg musiał wysłuchać i którą bez wątpienia przekaże Heidi i dzieciom.

I nagle zdał sobie sprawę z upływającego czasu.

Nie otwierając oczu, zaczął nasłuchiwać. Słyszał tylko wiatr szumiący w drzewach, brzęczenie owadów, odległy tenor silnika samolotu.

Minęła jeszcze jedna niekończąca się minuta. Wreszcie Willi Kohl otworzył oczy. Przez chwilę się wahał. Potem powoli obejrzał się za siebie, spodziewając się, że zaraz huknie strzał.

Ani śladu Schumanna. Zwalisty mężczyzna bezszelestnie wymknął się z polany. Gdzieś niedaleko odezwał się silnik. Potem zazgrzytała skrzynia biegów.

Wstał i tak szybko, jak pozwalała mu tusza i obolałe stopy, ruszył w kierunku odgłosu. Dotarł do zarosłej trawą drogi dojazdowej, a potem skręcił w stronę szosy. Nigdzie nie było śladu ciężarówki Służby Pracy. Kohl wrócił do swojej dekawki. Ale stanął jak wryty. Zobaczył otwartą maskę i poplątane przewody. Schumann unieruchomił mu samochód. Kohl zawrócił i pobiegł dróżką z powrotem do budynku szkolnego.

Dotarł na miejsce w tym samym momencie, gdy pod szkołę zajechały dwa samochody SS. Wyskoczyli z nich umundurowani żołnierze i błyskawicznie otoczyli mercedesa, w którym siedział Ernst. Trzymając pistolety w pogotowiu, patrzyli w stronę lasu, szukając zagrożenia.

Kohl żwawo ruszył przez polanę. Esesmani spojrzeli podejrzliwie, kierując broń w jego stronę.

– Jestem z kripo! – zawołał, machając legitymacją. Dowódca SS dał mu znak, że może podejść.

– Heil Hitler.

– Heil - wy dyszał Kohl.- Inspektor kripo z Berlina? Co pan tu robi? Usłyszał pan przez radio o zamachu na pułkownika Ernsta?