– Nie, śledziłem podejrzanego, panie Hauptsturmfuhrer. Ale nie znałem jego zamiarów względem pułkownika. Był zamieszany w zupełnie inną sprawę.
– Pułkownik i jego straż nie widzieli twarzy napastnika – powiedział esesman. – Wie pan, jak on wygląda?
Kohl zawahał się.
W głowie miał tylko jedno słowo. Uczepiło się jak pijawka i nie chciało go puścić.
To słowo brzmiało „obowiązek”. W końcu Kohl powiedział:
– Tak, wiem.
– To dobrze – rzekł dowódca SS. – Rozkazałem zablokować okoliczne drogi. Podam wszystkim rysopis. To Rosjanin, prawda? Tak słyszeliśmy.
– Nie, Amerykanin – odparł Kohl. – Poza tym nie muszę go wcale opisywać. Wiem, jakim samochodem się porusza i mam jego zdjęcie.
– Naprawdę? – Oficer zmarszczył brwi. – Jak to możliwe?
– Dzisiaj go zatrzymałem. – Willi Kohl wiedział, że nie ma wyboru. Mimo to z ogromnym bólem sięgał do kieszeni i podawał esesmanowi paszport.
41
Głupi jestem, myślał Paul Schumann. Był pogrążony w bezdennej rozpaczy.
Jechał ciężarówką Służby Pracy nierównymi bocznymi drogami, które prowadziły do Berlina, sprawdzając w lusterku, czy ktoś go śledzi.
Głupi…
Miałem Ernsta na muszce! Mogłem go zabić! Ale…
Ale tamci chłopcy zginęliby straszną śmiercią w tej przeklętej klasie. Paul nakazał sobie o nich zapomnieć. Dotknąć lodu. Zrobić to, po co przyjechał do tego udręczonego kraju.
A jednak nie potrafił.
Uderzył otwartą dłonią w kierownicę, dygocząc z gniewu. Ilu jeszcze będzie musiało zginąć przez jego decyzję? Ilekroć będzie czytał, że narodowi socjaliści rozbudowują armię, konstruują nowe rodzaje broni, że szkolą żołnierzy, że coraz więcej ludzi znika z domów i umiera w kałuży krwi na betonowym kwadracie w ogrodzie bestii, czwartym, licząc od trawy, będzie czuł się za to odpowiedzialny.
Zabijając tego potwora Keitla, nie pozbył się wstrętu do siebie z powodu dokonanego wyboru. Reinhard Ernst, najgorszy z ludzi, jakiego można sobie wyobrazić, ciągle żył.
Łzy napłynęły mu do oczu. Głupi…
„Byk” Gordon wybrał go, bo Paul był cholernie dobry. Jasne, że dotknął lodu. Ale ktoś lepszy i silniejszy od niego, zamiast chwycić zimne ostrze, pogrążyłby je głęboko w swojej duszy i podjął właściwą decyzję, bez względu na cenę, jaką zapłaciliby za to chłopcy. Paląc się ze wstydu, Paul Schumann wracał do Berlina, gdzie chciał się ukryć, dopóki rankiem nie przyleci po niego samolot.
Minął zakręt i nagle ostro zahamował. Drogę blokowała wojskowa ciężarówka. Obok stało sześciu esesmanów, dwóch z pistoletami maszynowymi. Paul nie przypuszczał, że tak szybko ustawią blokady, i to nawet na bocznych drogach. Wyciągnął obydwa pistolety – swój i inspektora – i położył je na siedzeniu obok. Zasalutował niedbałym gestem.
– Heil Hitler.
– Heil Hitler - odparł dowódca SS, spoglądając nieco kpiąco na mundur Służby Pracy, w który Paul zdążył się przebrać.
– O co chodzi? – spytał Paul. Esesman podszedł do ciężarówki.
– Szukamy kogoś w związku z incydentem w Szkole Wojskowej Waltham.
– Dlatego tyle wojskowych i policyjnych samochodów na drodze? – Serce tłukło mu się w piersi.
Funkcjonariusz SS chrząknął i badawczo przyjrzał się twarzy Paula. Chciał go o coś zapytać, gdy nadjechał motocykl. Zeskoczył z niego esesman i podbiegł do dowódcy.
– Inspektor kripo zna tożsamość zamachowca. To jego rysopis. Dłoń Paula błądziła wokół lugera. Tych dwóch mógł zabić z łatwością. Ale zostawało jeszcze kilku.
Podając dowódcy papier, motocyklista ciągnął:
– To Amerykanin, ale płynnie mówi po niemiecku. Dowódca zerknął na notatkę. Potem spojrzał na Paula i z powrotem na kartkę.
– Podejrzany ma około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu i jest szczupłej budowy ciała. Ciemne włosy i wąsy. Według paszportu nazywa się Robert E. Gardner.
Paul nie spuszczał z niego wzroku, w milczeniu kiwając głową.
– No, co się pan patrzy? Widział pan kogoś takiego?
– Nie. Przykro mi, nie widziałem.
Gardner?… Kto to?… Zaraz, tak, Paul już sobie przypomniał. Tak brzmiało nazwisko figurujące w jednym z fałszywych paszportów Roberta Taggerta.
Czyli Kohl przekazał SS ten dokument, nie pokazując im prawdziwego paszportu Paula.
Dowódca jeszcze raz spojrzał na papier.
– Inspektor podał, że podejrzany porusza się zielonym audi sedanem. Widział pan w okolicy taki samochód?
– Nie.
Paul zobaczył w lusterku dwóch esesmanów zaglądających do budy ciężarówki.
– Wszystko w porządku – zawołali.
– Gdyby zobaczył pan tego człowieka albo audi – ciągnął dowódca – niech się pan natychmiast skontaktuje z policją. Przepuścić! – krzyknął do kierowcy ciężarówki blokującej drogę.
– Heil Hitler - powiedział Paul z entuzjazmem, jakiego chyba nie słyszał u nikogo od swojego przyjazdu do Niemiec.
– Tak, tak, Heil Hitler. Jechać!
Kiedy Willi Kohl przyglądał się, jak kilkudziesięcioosobowy oddział przeczesuje las w poszukiwaniu chłopców, przed budynkiem numer 5 Szkoły Wojskowej Waltham zatrzymał się mercedes dowództwa SS.
Drzwi samochodu otworzyły się i wysiadł z niego Heinrich Himmler we własnej osobie. Przetarł chustką swoje nauczycielskie okulary i podszedł do dowódcy oddziału SS, Kohla i Reinharda Ernsta, który stał otoczony przez kilkunastu strażników.
Kohl zasalutował, unosząc ramię, a szef policji odwzajemnił pozdrowienie i uważnie przyjrzał się inspektorowi spod zmrużonych powiek.
– Jest pan funkcjonariuszem kripo?
– Tak jest, panie Reichsfuhrer. Inspektor Kohl.
– Ach, tak. Willi Herman Kohl.
Detektyw był zaskoczony, że najwyższy dowódca policji niemieckiej zna jego nazwisko. Przypomniał sobie o swojej teczce w SD i ogarnął go jeszcze większy niepokój. Himmler odwrócił mysią twarz do Ernsta i spytał:
– Jesteś ranny?
– Nie. Ale zabił kilku żołnierzy i mojego współpracownika, profesora Keitla.
– Gdzie jest zamachowiec?
– Uciekł – poinformował go z kwaśną miną dowódca oddziału SS.
– Kto to jest?
– Inspektor Kohl zna jego tożsamość.
Z bezceremonialnością, na jaką pozwalała mu jego ranga – a na którą Kohl nigdy by się nie odważył – Ernst wtrącił:
– Spójrz na zdjęcie w paszporcie, Heinrichu. To ten sam człowiek, który był na stadionie olimpijskim. Stał metr od Fiihrera i wszystkich ministrów. Bliżej nas nie mógł się znaleźć.- Gardner? – spytał niepewnie Himmler, patrząc na dokument podany przez esesmana. – Na stadionie używał fałszywego nazwiska. Albo to jest fałszywe. – Niski mężczyzna uniósł wzrok, marszcząc brwi. – Ale dlaczego na stadionie uratował ci życie?
– Oczywiście, że nie uratował – odparł gniewnie Ernst. – W ogóle nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. On sam musiał zawiesić karabin w tym magazynie, żebyśmy go uznali za sojusznika. I żeby przeniknąć przez naszą ochronę. Kto wie, kogo jeszcze mógłby sobie obrać za cel, gdyby mnie zabił. Może samego Fiihrera. W raporcie, o którym nas informowałeś, była mowa, że to Rosjanin – dodał ostrym tonem. – A to przecież amerykański paszport.
Himmler zamilkł na chwilę, spoglądając na suche liście pod stopami.
– Amerykanie oczywiście nie mieliby żadnego motywu, żeby robić ci krzywdę. Przypuszczam, że wynajęli go Rosjanie. – Spojrzał na Kohla. – Jak to się stało, że zna pan nazwisko zamachowca?
– Czysty zbieg okoliczności, panie Reichsfuhrer. Śledziłem go, bo był podejrzanym w innej sprawie. Dopiero kiedy tu przyjechałem, żeby prowadzić obserwację, zorientowałem się, że w szkole jest pułkownik Ernst i że podejrzany ma zamiar go zabić.