Willi Kohl i jego rodzina wyjadą z Niemiec.
Wystarczającym powodem była zdrada Konrada Janssena i Badania Waltham – dwa aż nadto czytelne znaki mówiące wszystko o rządzie i jego zamiarach. Ale tak naprawdę o sprawie przesądził Amerykanin, Paul Schumann.
Stojąc przed esesmanami pod budynkiem numer 5 ze świadomością, że ma w kieszeni prawdziwy paszport Schumanna i fałszywy Taggerta, Kohl długo bił się z myślami. W końcu postanowił spełnić swój obowiązek. Smutne było jednak to, że powinność podyktowała mu czyn przeciwko własnemu państwu.
Wiedział już także, jak wyjedzie. Będzie nadal udawał, że nic nie wie o postanowieniu Janssena (choć oczywiście powstrzyma się od lekkomyślnych dygresji), będzie posłusznie wygłaszał kwestie, jakie zażyczy sobie usłyszeć nadinspektor Horcher, będzie się trzymał z daleka od sutereny w komendzie kripo, gdzie pracowały maszyny sortujące DeHoMag, będzie prowadził sprawy morderstw takich jak w Gatow dokładnie tak, jak życzyli sobie zwierzchnicy – czyli w ogóle nie będzie ich prowadził. Będzie wzorowym narodowosocjalistycznym policjantem.
A w lutym z całą rodziną pojedzie do Londynu na konferencję Międzynarodowej Komisji Policji Kryminalnych. Stamtąd popłyną do Nowego Jorku, dokąd przed paroma laty wyemigrowali ich kuzyni i zaczęli nowe życie.
Jako starszy funkcjonariusz kripo wybierający się w podróż służbową, z łatwością będzie mógł załatwić dokumenty wyjazdowe i pozwolenie na wywóz większej gotówki. Oczywiście będzie to wymagało sprytnych zabiegów, ale w dzisiejszych Niemczech każdy umiał kombinować.
Heidi na pewno z radością powita tę odmianę, znajdując bezpieczny azyl dla dzieci. Gunter zostanie ocalony przed kolegami z Hitlerjugend. Hildę znów będzie mogła pójść do szkoły i może kiedyś zostanie profesorem, tak jak sobie wymarzyła.
Ze starszą córką mógł być pewien kłopot; miała narzeczonego, Heinricha Sachsa. Kohl postanowił jednak przekonać młodzieńca, by jechał razem z nimi. Sachs szczerze nie cierpiał narodowych socjalistów, nie miał w Niemczech bliskich krewnych i był tak zakochany w Charlotte, że ruszyłby za nią na koniec świata. Był zdolnym urzędnikiem, dobrze mówił po angielsku i mimo problemów ze stawami potrafił wytrwale pracować; Kohl przypuszczał, że Sachs o wiele łatwiej znajdzie pracę w Ameryce niż on.
A inspektor, będąc w średnim wieku, musiał zaczynać życie od nowa! Co za ogromne wyzwanie! Pomyślał o nonsensownym dziele Fiihrera „Moja walka”. To jego czekała prawdziwa walka – zmęczonego człowieka z rodziną, który musi rozpoczynać nowe życie w wieku, kiedy powinien zlecać pracę młodszym kolegom, a sam brać wolne i chodzić z dziećmi na basen ze sztuczną falą w Luna Parku. A jednak to nie myśl o trudnej i niepewnej przyszłości wyrwała mu z piersi cichy szloch i wycisnęła z oczu łzy, które krył przed młodymi esesmanami.
Nie, przyczyną smutku był widok, jaki roztoczył się przed nim, gdy minęli zakręt: pruskie równiny. Mimo że letnim wieczorem nie wyglądały efektownie, emanowała z nich majestatyczność i wielkość, ponieważ był to krajobraz jego Niemiec, ziemi wspaniałego narodu, którego prawdziwe ideały ukradła garstka złodziei.
Kohl sięgnął do kieszeni i wyciągnął fajkę z pianki morskiej. Nabił ją i poklepał się po kieszeniach, ale nie znalazł zapałek. Usłyszał trzask i siedzący obok niego esesman podsunął mu płomyk.
– Dziękuję – powiedział Kohl i pociągnął z cybucha, by rozżarzyć tytoń. Po chwili roztoczył wokół siebie dym o ostrym, wiśniowym aromacie, patrząc przez szybę na pojawiające się w oddali światła Berlina.
42
Samochód przemykał drogą jak tancerz, wioząc go do domu w Charlottenburgu. Reinhard Ernst siedział z tyłu, przytrzymując się przy zakrętach i opierając głowę o luksusowe skórzane obicie. Miał nowego kierowcę i strażnika; Klaus, SS-Obersturmfiihrer, który był z nim w szkole Waltham, został ranny, gdy rozprysnęła się szyba w mercedesie, i odwieziono go do chirurga. Z tyłu jechał samochód SS pełen żołnierzy w czarnych hełmach.
Pułkownik zdjął okulary i przetarł oczy. Ach, Keitel nie żyje, tak samo jak żołnierz, który brał udział w badaniach. Ernst myślał o nim „Badany D”; nie znał jego nazwiska… co za tragiczny dzień.
Ale uparcie wracała do niego jedna myśclass="underline" o wyborze, jakiego dokonał zabójca pod budynkiem numer 5. Gdyby chciał mnie zabić, bo wyraźnie dostał takie zadanie, mógłby zrobić to z łatwością, rozmyślał Ernst. A jednak zrezygnował i postanowił uratować chłopców. Jego czyn dobitnie dowodził, jak okropne jest to, co robił Ernst. Tak, pułkownik uświadomił sobie, że Badania Waltham są odrażające. Patrzył tym młodym ludziom w oczy i mówił: odsłużycie rok w wojsku i zostaniecie rozgrzeszeni – doskonale wiedząc, że to kłamstwo; opowiadał tę bajeczkę tylko po to, żeby ofiary były spokojne i niczego nie podejrzewały, aby żołnierz mógł je lepiej poznać przed egzekucją.
Tak, okłamał braci Fischerów, tak samo jak okłamał polskich robotników, mówiąc im, że dostaną podwójną zapłatę za posadzenie paru drzew niedaleko Charlottenburga przed olimpiadą. Okłamał też żydowskie rodziny w Gatow, każąc im się zgromadzić nad rzeką, bo w okolicy grasuje banda zbuntowanych szturmowców i Ernst ze swoimi ludźmi będzie ich chronił.
Ernst nie żywił niechęci do Żydów. Walczył z nimi ramię w ramię podczas wojny i uważał, że są równie inteligentni i odważni jak inni. Myśląc o wszystkich Żydach, jakich znał wówczas i dziś, nie potrafił znaleźć żadnej różnicy między nimi a Aryjczykami. Jeśli natomiast chodzi o Polaków, to wiedział z historii, że niewiele się różnią od swoich sąsiadów z Prus i noszą w sobie szlachetność, której większość narodowych socjalistów była pozbawiona.
To, co robił w trakcie badań, było ohydne. Przerażające. Pułkownik poczuł parzące ukłucie wstydu, przeszywające jak ból w ramieniu, kiedy szrapnel rozorał mu bark.
Samochód wyjechał na prostą i zbliżał się do dzielnicy, w której mieszkał. Ernst pochylił się, by pokazać kierowcy, jak trafić do jego domu.
Tak, odrażające…
A jednak… gdy patrzył na znajome budynki, kawiarenki i parki Charlottenburga, zgroza zdawała się blednąc, podobnie jak na polu bitwy, gdy wystrzeli ostatni mauzer lub enfield, milkną armatnie salwy i cichną krzyki rannych. Przypomniał sobie, jak „podoficer do spraw rekrutacji”, Badany D, nonszalancko i ochoczo podłączył śmiercionośny wąż do sali lekcyjnej, mimo że chwilę wcześniej grał z ofiarami w piłkę. Inny na jego miejscu mógłby się wzdragać albo odmówić. Gdyby żołnierz nie zginął, jego odpowiedzi w kwestionariuszu profesora Keitla mogłyby się okazać niezwykle cenne w ustaleniu kryteriów przydziału żołnierzy do służby.
Po chwili słabości i skruchy wywołanej decyzją zamachowca, który porzucił cel swojej misji, nie pozostał nawet ślad. Ernst znów był przekonany o słuszności swoich działań. Niech Hitler szaleje. Owszem, zginie paru niewinnych ludzi, dopóki burza nie minie, ale w końcu Fiihrer odejdzie, a armia, którą budował Ernst, przetrwa i stanie się podstawą nowej chwały Niemiec – i europejskiego pokoju.
To wymagało ofiar.
Jutro Ernst zacznie szukać nowego psychologa lub profesora, który pomoże mu kontynuować pracę. Tym razem znajdzie kogoś bardziej natchnionego duchem narodowego socjalizmu niż Keitel – i na litość boską, na pewno nie kogoś, kto ma żydowskich dziadków. Ernst musiał być bardziej przewidujący. W tym okresie historii należało być przewidującym.
Samochód zatrzymał się przed drzwiami. Ernst podziękował kierowcy i wysiadł. Z auta jadącego za nimi wyskoczyli esesmani i dołączyli do straży pilnującej domu. Dowódca powiedział, że jego ludzie zostaną tu, aż zostanie znaleziony zamachowiec albo nadejdzie potwierdzona wiadomość o jego śmierci lub ucieczce z kraju. Jemu także Ernst uprzejmie podziękował i wszedł do domu. Pocałował na powitanie Gertrudę. Żona spojrzała na plamy z trawy i błota na jego spodniach.