Выбрать главу

– Ach, Reinie, jesteś niepoprawny!

Uśmiechnął się blado, niczego jej nie tłumacząc. Gertruda wróciła do kuchni, gdzie przyrządzała coś pachnącego octem i czosnkiem. Ernst wszedł na górę, żeby się umyć i przebrać. Zajrzał do pokoju wnuka, który rysował coś w bloku.

– Opal - krzyknął chłopiec i podbiegł do niego.

– Witaj, Marku. Będziemy dziś budować naszą łódkę?

Nie odpowiedział, przyglądając się dziadkowi spod zmarszczonych brwi.

– O co chodzi?

– Opa, powiedziałeś do mnie „Marku”. Tak miał na imię Papa. Naprawdę tak powiedział?

– Przepraszam, Rudi. Jestem dzisiaj bardzo zmęczony i nie umiem jasno myśleć. Chyba się zdrzemnę.

– Aha, ja też czasem drzemię – przytaknął skwapliwie chłopiec, ciesząc się, że może się podzielić z dziadkiem swoim doświadczeniem. – Czasem po południu jestem zmęczony. Mutti daje mi gorące mleko albo kakao, a potem drzemię.

– Otóż to. Tak się właśnie czuje twój niemądry dziadek. Miał męczący dzień i musi się zdrzemnąć. Przygotuj drewno i noże. Po kolacji zajmiemy się naszą łódką.

– Tak, Opa. Już idę.

Przed trzecią po południu „Byk” Gordon wszedł po schodkach do „pokoju” na Manhattanie. Inne dzielnice w mieście mimo niedzieli tętniły życiem, ale na bocznej uliczce panował spokój.

Rolety w oknach były spuszczone i dom wydawał się pusty, ale kiedy Gordon ubrany dziś po cywilnemu podszedł bliżej, drzwi otworzyły się, zanim zdążył wyciągnąć klucz.

– Dzień dobry, panie komandorze – powiedział cicho żołnierz w mundurze marynarki.

Gordon skinął głową.

– Senator czeka w salonie.

– Sam?

– Tak jest.

Gordon wszedł i powiesił płaszcz w holu. Dotknął broni spoczywającej w kieszeni. Prawdopodobnie nie będzie jej potrzebował, ale cieszył się, że jest. Wziął głęboki oddech i wkroczył do małego pokoju.

Senator siedział w fotelu przy lampie Tiffany’ego. Słuchał radia Philco. Kiedy ujrzał Gordona, wyłączył odbiornik i spytał:

– Męczący lot?

– Latanie zawsze męczy. Tak mi się zdaje.

Gordon podszedł do barku i nalał sobie szkockiej. Może to nie najlepszy pomysł, skoro miał pistolet. Ale do diabła z tym. Dolał jeszcze odrobinę i posłał pytające spojrzenie senatorowi.

– Chętnie. Tylko dwa razy tyle.

Komandor nalał ciemnego trunku do drugiej szklaneczki i podał ją starszemu mężczyźnie. Usiadł ciężko. Wciąż huczało mu w głowie po locie w R2D-1, morskiej wersji DC-2. Samolot był równie szybki, ale brakowało mu wygodnych foteli i izolacji dźwiękoszczelnej cywilnych douglasów.

Senator miał na sobie garnitur, kamizelkę, koszulę ze sztywnym kołnierzykiem i jedwabny krawat. Ciekawe, czy w tym samym ubraniu był dziś rano w kościele. Kiedyś powiedział komandorowi, że bez względu na osobiste przekonania polityk, nawet gdyby był ateistą, musi chodzić do kościoła. Liczy się wizerunek.

– Mógłbyś wreszcie powiedzieć, co wiesz – rzekł szorstko. Komandor pociągnął duży łyk whisky i zrobił to, o co prosił senator.

Berlin okrył się woalem nocy.

Miasto było ogromną, niemal zupełnie płaską przestrzenią, ponad którą wznosiło się tylko kilka „łapaczy chmur” i latarnia lotniskowa na Tempelhofie. Kierowca wkrótce stracił z oczu panoramę, gdy zjechał ze wzgórza wprost w porządne dzielnice północno-zachodnie, dołączając do sznura aut wracających z niedzielnych wycieczek do pobliskich pruskich jezior i gór.

Gęsty ruch utrudniał jazdę, a Paul Schumann chciał za wszelką cenę uniknąć zatrzymania prze policję drogową. Bez dokumentów, w skradzionej ciężarówce… Nie, nie wolno mu było rzucać się w oczy.

Skręcił w ulicę prowadzącą na most nad Sprewą i przez pewien czas jechał na południe. Wreszcie znalazł to, czego szukał – otwarty parking, na którym stało kilkadziesiąt samochodów dostawczych. Zauważył go, idąc wzdłuż kanału z Liitzowplatz do pensjonatu Kathe Richter, zaraz po przyjeździe do miasta.Wierzyć się nie chce, że to było wczoraj.

Znów pomyślał o Kathe. I o Ottonie Webberze.

Chociaż ich obraz sprawiał mu ból, lepiej było wspominać tych dwoje, niż rozpamiętywać swoją pożałowania godną decyzję w Waltham.

Ipo dobrym, i po złym dniu słońce w końcu zachodzi… Ale po dzisiejszej klęsce słońce nieprędko zajdzie. Może nawet nigdy.

Zaparkował między dwiema dużymi furgonetkami i wyłączył silnik. Siedział, zastanawiając się, czy powrót nie był szaleństwem. Doszedł jednak do wniosku, że to rozsądny ruch. Zresztą nie zostanie tu długo. Gładkolicy Avery i czupurny Manielli dopilnują, żeby pilot wystartował punktualnie i zdążył na umówioną godzinę. Poza tym instynkt mu podpowiadał, że jest bezpieczniejszy niż poza miastem. Bestie tak aroganckie jak narodowi socjaliści nigdy nie będą podejrzewać, że ich zdobycz ukrywa się w samym środku ich ogrodu.

Otworzyły się drzwi i ordynans wpuścił jeszcze jedną osobę do „pokoju”, w którym siedzieli „Byk” Gordon i senator.

W swym markowym garniturze Cyrus Clayborn do złudzenia przypominał właściciela plantacji sprzed stu lat. Wkroczył do salonu, witając obu mężczyzn skinieniem głowy i nieznacznym uśmiechem na rumianej twarzy. Po chwili zmrużył oczy i jeszcze raz kiwnął głową. Zerknął na barek, ale nie zrobił ani kroku w jego stronę. Gordon wiedział, że jest abstynentem.

– Mają tu kawę? – spytał Clayborn.

– Nie.

– Aha. – Clayborn postawił laskę pod ścianą przy drzwiach i rzekł: – Zapraszacie mnie tu tylko wtedy, gdy potrzebujecie pieniędzy, ale podejrzewam, że dziś nie chodzi wam o jałmużnę. – Usiadł ciężko. – Czyli o to drugie, co?

– O to drugie – powtórzył Gordon. – Gdzie pański człowiek?

– Moja ochrona? – Clayborn przechylił głowę.

– Owszem.

– Został w samochodzie.

Gordonowi ulżyło, że pistolet nie będzie jednak potrzebny – wszystkim było wiadomo, że ochroniarz Clayborna to niebezpieczny człowiek. Komandor zadzwonił do jednego z trzech żołnierzy pełniących służbę w biurze przy drzwiach wejściowych i polecił im dopilnować, żeby facet został w limuzynie.

– W razie potrzeby możecie użyć siły – dodał.

– Tak jest. Z przyjemnością.

Gordon odłożył słuchawkę i zobaczył, że finansista chichocze.

– Nie mów, że spodziewałeś się strzelaniny, komandorze. – Kiedy oficer nie odpowiedział, Clayborn zapytał: – Dobra, jak na to wpadliście?

– Dzięki niejakiemu Heinslerowi – odparł Gordon.

– Komu?

– Powinieneś wiedzieć – burknął senator. – Dzięki tobie znalazł się na „Manhattanie”.

– Naziści są sprytni, to fakt – ciągnął Gordon – ale pomyśleliśmy: po co umieszczaliby na statku szpiega? Wydawało mi się, że to jakaś lipa. Wiedzieliśmy, że Heinsler należy do oddziału Ligi Niemiecko-Amerykańskiej w Jersey. Dlatego namówiliśmy Hoovera, żeby ich trochę przycisnął.

– Ten pedał nie ma nic lepszego do roboty? – burknął Clayborn.

– Dowiedzieliśmy się, że jest pan hojnym sponsorem ligi.

– Trzeba w coś inwestować, żeby pieniądze pracowały – odrzekł bez zająknięcia, wzbudzając w Gordonie jeszcze większy wstręt. Przemysłowiec pokiwał głową. – A więc nazywał się Heinsler, tak? Nie wiedziałem. Był na pokładzie, żeby mieć oko na Schumanna i przekazać do Berlina wiadomość o Rosjaninie w mieście. Trzeba było zaalarmować Szwabów. Żeby nasza komedia była bardziej wiarygodna. To była część numeru.