Jeden z członków obsługi naziemnej podszedł do samolotu i opuścił drzwi, które zmieniły się schodki. Porucznicy podeszli bliżej, uśmiechając się od ucha do ucha, ale zaraz stanęli jak wryci, gdy ukazał się dwudziestokilkuletni mężczyzna w brudnym ubraniu, garbiąc się w niskich drzwiach.
Zamrugał i osłonił oczy przed blaskiem słońca, a potem zszedł po schodkach.
– Guten Morgen… Bitte, Ich bin GeorgMatterberg. – Objął Avery’ego i serdecznie uściskał. Potem poszedł dalej, trąc oczy, jakby się właśnie obudził.
– Kto to jest, do cholery? – szepnął Manielli.
Avery wzruszył ramionami i wpatrywał się w drzwi, przez które wychodzili następni pasażerowie. Było ich pięciu. Wszyscy mieli mniej więcej dwadzieścia lat i wysportowane sylwetki, ale wyglądali na wyczerpanych. Mieli zaczerwienione oczy i byli nieogoleni. Ich ubrania były postrzępione i pociemniałe od potu.
– To nie ten samolot – oznajmił Manielli. – Jezu, gdzie jest…
– To ten samolot – odrzekł Avery, nie mniej od niego zdezorientowany.
– Porucznik Avery? – zawołał ktoś z niemieckim akcentem. Z samolotu wysiadł mężczyzna starszy o kilka lat od pozostałych. Dołączył do niego drugi, trochę młodszy.
– To ja. Kim jesteście?
– Mówię po angielsku lepiej niż inni. Ja odpowiem. Jestem Kurt Fischer, a to mój brat Hans. – Roześmiał się na widok min poruczników i dodał: – Nie spodziewaliście się nas, tak, tak. Ale uratował nas Paul Schumann.
Opowiedział im, jak Schumann ocalił dwunastu młodych ludzi przed zagazowaniem przez nazistów. Amerykanin zdołał zebrać kilku z nich, gdy schronili się w lesie, i zaoferował im szansę ucieczki z kraju. Niektórzy chcieli zaryzykować i zostać, ale siedmiu, w tym bracia Fischerowie, postanowiło wyjechać. Kiedy Schumann załadował ich do ciężarówki Służby Pracy, wzięli łopaty i jutowe worki, udając robotników. Przeprowadził ich przez blokadę na drodze i dotarli do Berlina, gdzie przeczekali noc.
– O świcie zawiózł nas do starego lotniska pod miastem, tam wsiedliśmy do samolotu i jesteśmy.
Avery chciał go zasypać pytaniami, ale w tym momencie w drzwiach samolotu ukazała się kobieta. Wyglądała na czterdzieści lat, była dość szczupła i tak samo zmęczona jak reszta pasażerów. Jej brązowe oczy szybko zlustrowały okolicę. Zeszła po schodkach. W jednej ręce niosła małą walizkę, w drugiej książkę z oderwaną okładką.
– Dzień dobry – powiedział Avery, znów spoglądając z konsternacją na kolegę.
– Porucznik Avery? A może pan jest porucznikiem Maniellim? – Doskonale mówiła po angielsku, z ledwie słyszalnym akcentem.
– No… tak. Jestem Avery.
– Nazywam się Kathe Richter – powiedziała kobieta. – To dla panów.
Podała mu list. Avery otworzył kopertę i trącił Maniellego. Przeczytali:
Gordon, Avery i Manelli (czy jak to się pisze) Zabierzcie tych ludzi do Anglii albo Ameryki, czy gdzie jeszcze zechcą. Znajdźcie im dom, urządźcie ich jakoś. Nie obchodzi mnie, jak to zrobicie, ale dopilnujcie tego.
Jeżeli chcielibyście ich odesłać z powrotem do Niemiec, to pamiętajcie, że Damon Runyon albo jeden z moich kumpli w „Sun” albo „Post” chętnie posłucha, po co wysłaliście mnie do Berlina. To by była sensacja. Zwłaszcza w roku wyborów.
Chłopaki, było świetnie, Paul
PS. W pokoju na zapleczu mojej sali gimnastycznej mieszka Murzyn, Sorry Williams. Przepiszcie na niego cały interes, wszystko jedno, jak to zrobicie. I odpalcie mu trochę forsy. Nie żałujcie.
– Jest jeszcze to – rzekła, podając Avery’emu kilka postrzępionych kartek zapisanych po niemiecku. – O jakichś Badaniach Waltham. Paul mówił, że powinien to zobaczyć komandor.
Avery wziął dokument i schował do kieszeni.
– Dopilnuję, żeby to dostał.
Manielli podszedł do samolotu. Avery dołączył do niego i zajrzeli do pustej kabiny.
– Nie ufał nam. Myślał, że mimo wszystko oddamy go Deweyowi i kazał pilotowi wylądować gdzieś po drodze.
– Myślisz, że we Francji? – zasugerował Manielli. – Może poznał ją podczas wojny… Nie, już wiem. Założę się, że w Szwajcarii.
Avery poczuł się dotknięty podejrzeniem Schumanna, że nie dotrzymają umowy. Zawołał w stronę kokpitu:
– Hej, gdzieście go wysadzili?
– Co?
– Gdzie wylądowaliście? Żeby wysadzić Schumanna?
Pilot zerknął na drugiego pilota. Potem spojrzał na Avery’ego. Jego głos odbijał się echem od metalowych ścian kadłuba.
– To znaczy, że nic wam nie powiedział?
Epilog
Sobota, 21 listopada 1936
W Schwarzwaldzie była chłodna noc.
Przez płytki śnieg brnęło, dwóch mężczyzn. Z pewnością było im chłodno, ale wyglądali na ludzi, którzy myślą tylko o celu swojej wędrówki i ważnym zadaniu, jakie ich tam czekało.
Cel, podobnie jak żądza, zawsze znieczula ciało na niewygody.
Tak jak mocny austriacki trunek, obstler, który często pociągali ze wspólnej piersiówki.
– Jak brzuch? – spytał towarzysza po niemiecku Paul Schumann. Mężczyzna stęknął.
– Pewnie, że boli. Zawsze będzie bolał, Johnie Dillinger.
Po powrocie do Berlina Paul dyskretnie wywiedział się w „Klubie Aryjskim” o adres Ottona Webbera; chciał jakoś pomóc którejś z jego „dziewcząt”. W rozmowie z jedną z nich – Berthe – ku swemu zdumieniu i radości dowiedział się, że Webber przeżył.
Kula, która przebiła mu brzuch w magazynie nad Sprewą, mimo przelotnej obecności w jego ciele, spowodowała poważne, choć nie śmiertelne uszkodzenia. Webber przepłynął swoją trumną-wikinga pół rzeki, zanim wyłowili go rybacy, którzy uznali, że nie jest taki martwy, na jakiego wygląda. Położyli go do łóżka i zatamowali krwotok. Niedługo trafił do rąk dawnego lekarza z gangu, który, oczywiście za odpowiednią opłatą, pozszywał go, nie zadając zbędnych pytań. Gorsza od rany okazała się późniejsza infekcja. („To lugery – narzekał Webber. – Strzelają brudnymi kulami. Zarazki wchodzą przez rygiel”). Ale Berthe zrekompensowała swój brak umiejętności kucharskich i gospodarskich, zmieniając się w oddaną pielęgniarkę i z pomocą Paula przez kilka miesięcy czuwała nad powrotem gangstera do zdrowia.
Paul przeprowadził się do innego pensjonatu w zapomnianej części miasta, daleko od Magdeburger Allee i Alexanderplatz, gdzie przeczekał pewien czas. Odbył kilka sparingów w okolicznych salach, zarobił parę marek w różnych drukarniach i od czasu do czasu umawiał się z miejscowymi kobietami; głównie byłymi Soci albo artystkami lub dziennikarkami, które ukrywały się w takich miejscach jak Berlin Północny albo plac Listopada 1923. W pierwszych tygodniach sierpnia regularnie chodził na pocztę albo do sali telewizyjnej, aby oglądać transmisję z olimpiady na odbiornikach Telefunken lub Fernseh zainstalowanych tam dla tych, którym nie udało się zdobyć biletów na igrzyska. Udając dobrego narodowego socjalistę (nawet włosy zafarbował na aryjski blond), zmuszał się, by reagować grymasem niezadowolenia na każdy z czterech złotych medali Jessego Owensa, okazało się jednak, że siedzący obok niego Niemcy witają każde zwycięstwo Murzyna gromkim aplauzem. Niemcy zdobyli najwięcej złotych medali, co nikogo nie dziwiło, ale Stany Zjednoczone też uzbierały sporo, zajmując w klasyfikacji drugie miejsce. Jedynym zgrzytem w imprezie, jaki zmartwił Paula, był fakt, że żydowscy biegacze z reprezentacji amerykańskiej rzeczywiście nie zostali dopuszczeni do startu w sztafecie.
Po olimpiadzie, kiedy zaczął się wrzesień, skończyły się wakacje Paula. Postanowiwszy naprawić swój błąd w ocenie popełniony w Szkole Wojskowej Waltham, podjął poszukiwania pełnomocnika do spraw stabilności wewnętrznej Niemiec.