Paul przeciął ulicę i znalazł się w pasażu, o którym mówił mu Avery – w Dresden Allee. Zanurzył się w ciemnym i chłodnym kanionie. Do południa brakowało kilku minut.
Po chwili usłyszał kroki i do pasażu wszedł za nim jakiś krępy mężczyzna. Był ubrany w brązowy garnitur z kamizelką i dłubał w zębach wykałaczką.
– Dzień dobry – zagadnął go wesoło po niemiecku. Zerknął na teczkę z brązowej skóry.
Paul skinął głową. Mężczyzna pasował do opisu Morgana, który podał mu Avery, choć był nieco tęższy, niż Paul się spodziewał.
– Dobry skrót, nie sądzi pan? Często z niego korzystam.
– Rzeczywiście. – Paul spojrzał na niego. – Może pan będzie mi mógł pomóc. Jakim tramwajem najlepiej dojechać na Alexanderplatz?
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Tramwajem? Pyta pan o tramwaj stąd? Paul stał się czujniejszy.
– Tak. Na Alexanderplatz.
– Po co chce pan jechać tramwajem? Metrem będzie o wiele szybciej.
Dobra, pomyślał Paul, to nie ten. Odwrót. Natychmiastowy. Po prostu wolno odejść.
– Dziękuję, bardzo mi pan pomógł. Do widzenia.
Ale oczy Paula musiały coś zdradzić. Ręka mężczyzny powędrowała do boku ruchem, który Paul dobrze znał. Pistolet!
Niech ich szlag, że nie pozwolili mu wziąć colta.
Paul zacisnął pięści i ruszył naprzód, ale przeciwnik był przy swojej tuszy zaskakująco szybki i uskoczył, zręcznie wyszarpując zza pasa czarny pistolet. Paulowi pozostała jedynie ucieczka. Co tchu pobiegł za róg, wpadając w krótką odnogę alei.
Ale natychmiast się zatrzymał. To był ślepy zaułek.
Usłyszał skrzypnięcie butów i poczuł lufę dźgającą go w plecy, na wysokości serca…
– Nie ruszaj się – warknął gardłowo mężczyzna. – Rzuć torbę. Paul upuścił torbę na bruk, czując, jak broń odsuwa się od pleców i dotyka głowy, tuż pod potnikiem kapelusza.
Ojcze, pomyślał, nie zwracając się do Boga, lecz swojego rodzica, który opuścił ziemię przed dwunastu laty.
Zamknął oczy.
Słońce w końcu zachodzi…
Strzał padł nagle. Huk odbił się w alei echem, a potem wytłumił go ceglany mur.
Kuląc się, Paul poczuł, jak lufa pistoletu przywarła mocniej do jego czaszki i po chwili odsunęła; usłyszał stukot, gdy broń wylądowała na bruku. Odskoczył i odwrócił się, gotów do ataku. Człowiek, który chciał go zabić, osunął się na ziemię. Miał otwarte oczy, ale zasnuła je mgła. Pocisk trafił go w bok głowy. Krew zbryzgała ziemię i ceglaną ścianę.
Paul uniósł głowę i ujrzał zbliżającego się do niego innego mężczyznę ubranego w grafitowy garnitur z flaneli. Instynktownie chwycił pistolet zabitego. To był chyba luger. Celując w pierś mężczyzny, przyjrzał mu się spod zmrużonych powiek. Rozpoznał faceta z piwiarni. Siedział na tarasie, pochłonięty lekturą gazety – tak się Paulowi zdawało. Miał w dłoni pistolet, ale nie mierzył z niego do Paula; celował do człowieka leżącego na ziemi.
– Nie ruszaj się – powiedział po niemiecku Paul. – Rzuć broń.
Mężczyzna nie rzucił pistoletu, lecz przekonawszy się, że człowiek, do którego strzelił, nie stanowi już zagrożenia, wsunął broń do kieszeni. Rozejrzał się po Dresden Allee.
– Cii – szepnął i przechylił głowę, nasłuchując. Potem wolno podszedł do Paula. – Schumann? – zapytał.Paul milczał. Trzymał na muszce lugera nieznajomego, który kucnął przy zastrzelonym.
– Zegarek. – Człowiek mówił po niemiecku z ledwie słyszalnym akcentem.
– Co?
– Sięgam tylko po zegarek. – Wyciągnął zegarek kieszonkowy, otworzył i przybliżył szkiełko do ust i nosa leżącego. Nie zauważył na nim pary oddechu.
– Jesteś Schumann? – powtórzył mężczyzna, wskazując głową leżącą na bruku teczkę. – Nazywam się Reggie Morgan. – On także pasował do opisu, jaki podał mu Avery: ciemnowłosy, z wąsikiem, lecz znacznie szczuplejszy od zastrzelonego mężczyzny.
Paul rozejrzał się po alei. Nikt nie nadchodził. Pytanie wydawało się absurdalne wobec leżącego między nimi ciała, jednak Paul musiał je zadać.
– Jakim tramwajem najlepiej dojechać na Alexanderplatz?
– Sto trzydzieści osiem… – odrzekł szybko Morgan. – Nie, chyba lepiej dwieście pięćdziesiąt cztery.
Paul spojrzał na ciało.
– A więc kim jest ten?
– Sprawdźmy. – Morgan pochylił się nad zwłokami i zaczął przetrząsać kieszenie mężczyzny.
– Będę uważał, czy ktoś idzie – rzekł Paul.
– Dobrze.
Paul cofnął się o krok. Nagle odwrócił się i przyłożył lugera z tyłu głowy Morgana.
– Nie ruszaj się. Ten znieruchomiał.
– O co chodzi?
– Daj mi swój paszport – powiedział po angielsku Paul.
Wziął dokument, z którego wynikało, że mężczyzna to rzeczywiście Reginald Morgan. Mimo to, oddając paszport, nie cofnął lufy pistoletu.
– Opisz mi senatora. Po angielsku.
– Tylko ostrożnie ze spustem, jeśli można – powiedział mężczyzna. Sądząc z głosu, pochodził z Nowej Anglii. – W porządku, opisać senatora? Ma sześćdziesiąt dwa lata, jest siwy, na nosie widać mu więcej żyłek, niż powinno, głównie dzięki szkockiej. Jest chudy jak szczapa, mimo że potrafi zjeść cały stek z kostką u Delmonica w Nowym Jorku albo u Erniego w Detroit.
– Co pali?
– W zeszłym roku, kiedy go ostatni raz widziałem, nic nie palił. Z powodu żony. Ale mówił, że zamierza znowu zacząć. Kiedyś palił dominikańskie cygara, które cuchnęły jak palone opony. Daj spokój, stary. Nie chcę umrzeć dlatego, że jakiś staruszek wrócił do nałogu.
Paul opuścił broń.
– Przepraszam.
Morgan wrócił do przeszukiwania zwłok, jak gdyby próba, której poddał go Paul, nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia.
– Wolę pracować z kimś ostrożnym, choćby miał mnie obrażać, niż z kimś nierozważnym, kto będzie miły. Dzięki temu obaj dłużej pożyjemy. – Przetrząsnął kieszenie zastrzelonego. – Mamy już jakichś gości?
Paul wyjrzał w Dresden Allee i popatrzył w obie strony.
– Żadnych.
Dostrzegł, że Morgan wpatruje się z niezadowoleniem w coś, co znalazł w kieszeni trupa.
– Kurczę – rzekł z westchnieniem Morgan. – Mamy kłopot.
– Co się stało?
Pokazał mu jakąś urzędowo wyglądającą kartę opatrzoną u góry pieczęcią z orłem i swastyką poniżej. Obok widniały litery „SA”.
– Co to znaczy?
– Znaczy to tyle, przyjacielu, że chociaż jesteś w mieście niecały dzień, zdążyliśmy już zabić szturmowca.
6
– Kogo? – zapytał Paul Schumann.
Morgan westchnął.
– Członka Sturmabteilung. Szturmówki. Inaczej „brunatnych koszul”. To rodzaj własnej armii partii. Można ich nazwać bandą Hitlera. – Pokręcił głową. – Gorzej dla nas, że facet nie miał munduru. To oznacza, że należał do brunatnej elity. Ważniejszych szturmowców.
– Jak się o mnie dowiedział?
– Nie jestem pewien, czy chodziło mu akurat o ciebie. Siedział w budce telefonicznej i przyglądał się wszystkim na ulicy.
– Nie zauważyłem go – rzekł Paul, zły na siebie za niedopatrzenie. Nic tu nie grało; nie wiedział, na co zwracać uwagę, a co lekceważyć.
– Kiedy tylko wszedłeś w aleję – ciągnął Morgan – ruszył za tobą. Chyba uznał za swój obowiązek sprawdzić, co kombinuje jakiś obcy w okolicy. Brunatne koszule mają pod kontrolą swoje rejony. Ten pewnie należał do niego. – Morgan zmarszczył brwi. – Mimo to zwykle nie są aż tak czujni. Pytanie, dlaczego wyższy szturmowiec zajmuje się zwykłymi obywatelami? Zostawiają to swoim podwładnym. Może ogłoszono jakiś alarm. – Spojrzał na zwłoki. – W każdym razie mamy kłopot. Kiedy brunatne koszule się dowiedzą, że ich człowiek został zabity, będą szukać, dopóki nie odnajdą mordercy. Och, a oni potrafią szukać. W mieście są ich dziesiątki tysięcy. Jak karaluchów.