– Tak jest. – Młody oficer otworzył teczkę, wydobył sprzęt i zabrał się do pracy.
Kohl patrzył na bruk.
– Cały czas mówię „zabójca” w liczbie pojedynczej, ale oczywiście mogło ich być kilkunastu. Nie widzę jednak na ziemi żadnych śladów. – W bardziej otwartych miejscach słynny berliński wiatr pozostawiał na ziemi warstewkę pyłu, która utrwaliłaby ślady. Ale nie w tej osłoniętej alei.
– Panie inspektorze – zawołał funkcjonariusz szupo. – Nie znalazłem łuski. Przeszukałem cały teren.
Wiadomość zmartwiła Kohla, a Janssen spostrzegł minę szefa.
– Czyli nie tylko odciął metki – wyjaśnił inspektor – ale miał też czas, żeby znaleźć łuskę.
– Zawodowiec.- Zawsze powtarzam, Janssen, że kiedy dedukujesz, nigdy nie formułuj wniosków, jak gdybyś miał pewność. Jeśli uznasz coś za pewnik, odruchowo wykluczasz inne możliwości. Powiedzmy, że nasz podejrzany być może cechował się dużą skrupulatnością i zwracał uwagę na szczegóły. Może jest zawodowym przestępcą, może nie. Całkiem prawdopodobne, że błyszczący przedmiot zwabił szczura albo ptaka, albo łuskę podniósł jakiś chłopiec i uciekł przerażony widokiem martwego człowieka. Albo nawet zabójca jest biedakiem, któremu mosiądz mógł się do czegoś przydać.
– Oczywiście, panie inspektorze – powiedział Janssen, kiwając głową, jak gdyby uczył się słów Kohla na pamięć.
W krótkim okresie, jaki razem przepracowali, inspektor dowiedział się o Janssenie dwóch rzeczy: że młodzieniec nie potrafi pojąć ironii oraz że niezwykle szybko się uczy. Druga cecha była dla niecierpliwego inspektora darem niebios. Jeżeli natomiast chodzi o pierwszą, Kohl wolałby, żeby chłopak częściej żartował; w policyjnej robocie odrobina humoru jest niezbędna.
Janssen skończył pobierać odciski palców, co czynił z dużą wprawą.
– Teraz posyp bruk i zrób zdjęcia wszystkich śladów, jakie znajdziesz. Zabójca poodcinał metki z ubrań, ale nie był chyba na tyle sprytny, żeby nie dotykać przy tym ziemi.
Janssen rozprowadzał drobny proszek wokół ciała przez pięć minut, po czym zameldował:
– Chyba są. Proszę spojrzeć, panie inspektorze.
– Tak. Całkiem wyraźne. Sfotografuj.
Po wykonaniu zdjęć młody człowiek cofnął się i zrobił jeszcze fotografie zwłok i miejsca zbrodni. Inspektor wolno obszedł ciało. Znów wydobył z kieszeni kamizelki monokl i zawiesił go na szyi na zielonym sznurku, który uplotła dla niego w prezencie bożonarodzeniowym mała Hanna. Obejrzał kawałek bruku obok zwłok.
– Zdaje się, że to płatki skóry. – Popatrzył uważniej. – Starej i suchej. Brązowej. Za twarda na rękawiczki. Może z butów, paska albo starej torby czy walizki, którą miał albo zabójca, albo ofiara.
Zgarnął płatki i umieścił w kolejnej brązowej kopercie, a potem zwilżył lepką warstewkę i zakleił.
– Mamy świadka, panie inspektorze – zawołał jeden z młodszych funkcjonariuszy szupo. – Ale nie jest za bardzo rozmowny.
Świadek. Wspaniale! Kohl ruszył za policjantem do wylotu alei. Drugi z funkcjonariuszy szupo prowadził przed sobą czterdziestokilkuletniego mężczyznę, który był ubrany w odzież roboczą. Lewe oko miał szklane, a prawa ręka zwisała bezwładnie wzdłuż boku. Jeden z czterech milionów, które przeżyły wojnę, ale to straszne doświadczenie na zawsze zmieniło ich ciała. Policjant popchnął mężczyznę w stronę Kohla.
– Wystarczy – rzekł stanowczo inspektor. – Dziękuję. – Zwracając się do świadka, powiedział: – Proszę pokazać papiery.
Człowiek podał mu dokument, na który Kohl rzucił okiem. Kiedy oddawał mu dowód, nie pamiętał już, co w nim było napisane, ale nawet pobieżne legitymowanie na ogół skłaniało świadków do wyjątkowo ochoczej współpracy.
Choć nie zawsze.
– Chciałbym pomóc, ale jak już mówiłem temu policjantowi, właściwie niewiele widziałem. – Mężczyzna zamilkł.
– Tak, tak, proszę mi powiedzieć, co pan widział. – Kohl ponaglił go niecierpliwym ruchem mięsistej ręki.
– Tak, panie inspektorze. Szorowałem schody do sutereny pod czterdziestym ósmym. Tam. – Wskazał na dom stojący za wylotem alei. – Jak pan widzi, byłem poniżej poziomu chodnika. Usłyszałem coś, jakby strzelił gaźnik auta.
Kohl chrząknął. Od trzydziestego trzeciego tylko idiota mógłby przypuszczać, że słyszy strzał gaźnika. Inni przypuszczali, że słyszą strzały z broni.
– Nie przejąłem się i dalej sprzątałem. – Na dowód pokazał mokrą koszulę i spodnie. – A dziesięć minut później usłyszałem gwizd.
– Gwizd? Policyjny gwizdek?
– Nie, panie inspektorze. Jakby ktoś gwizdnął przez zęby. Dość głośno. Zobaczyłem jakiegoś człowieka wychodzącego z alei. Gwizdał na taksówkę. Zatrzymała się przed moim budynkiem i usłyszałem, jak ten człowiek mówi kierowcy, żeby go zawiózł do restauracji „Ogród Letni”.
Gwizdnął? – zdziwił się Kohl. Niespotykane. Gwizdać można na psa i konia. Ale zatrzymanie w ten sposób taksówki byłoby obraźliwe dla taksówkarza. W Niemczech wszystkie zawody zasługiwały na jednakowy szacunek. Czyżby to oznaczało, że podejrzany jest obcokrajowcem? Czy tylko niegrzecznym Niemcem? Zapisał tę uwagę w notesie.
– Numer taksówki? – musiał spytać Kohl, choć z góry spodziewał się odpowiedzi.
– Och, nie mam pojęcia, panie inspektorze.- „Ogród Letni”. – Była to dość popularna nazwa. – Która to restauracja?
– Chyba słyszałem „Rosenthaler Strasse”.
Kohl skinął głową, ciesząc się z tak dobrego tropu na początku śledztwa.
– Krótko – jak wyglądał ten mężczyzna?
– Mówiłem, że stałem na schodach do sutereny. Widziałem go tylko z tyłu, kiedy zatrzymywał taksówkę. Był wysoki, miał ponad dwa metry. Mocno zbudowany, ale nie gruby. Ale mówił z akcentem.
– Z jakim? Z innej części Niemiec? Czy z innego kraju?
– Powiedziałbym, że jakby z południa. Ale mam brata niedaleko Monachium i to brzmiało trochę inaczej.
– Może cudzoziemiec? Przyjechało ich sporo na olimpiadę.
– Nie wiem, panie inspektorze. Całe życie spędziłem w Berlinie. I tylko raz wyjechałem z ojczyzny. – Wskazał na swoje bezwładne ramię.
– Miał skórzaną torbę?
– Tak, chyba tak.
– Stąd pewnie te płatki skóry – powiedział do Janssena Kohl i zwracając się ponownie do świadka, spytał: – I nie widział pan jego twarzy?
– Mówiłem już, że nie, panie inspektorze. Kohl ściszył głos.
– Gdybym powiedział, że nie zapiszę pańskiego nazwiska i nie będzie pan miał nic wspólnego z tą sprawą, może przypomni pan sobie coś więcej?
– Mówię prawdę, panie inspektorze, nie widziałem jego twarzy.
– Wiek?
Mężczyzna pokręcił głową.
– Wiem tylko, że był wysoki, miał na sobie jasny garnitur… nie potrafię powiedzieć, jakiego koloru. A, na głowie miał kapelusz, taki, jaki nosi minister lotnictwa Góring.
– To znaczy jaki? – zapytał Kohl.
– Z wąskim rondem. Brązowy.
– No, to już coś. – Kohl zlustrował dozorcę. – Doskonale, może pan odejść.
– Heil Hitler – powiedział mężczyzna z żałosnym entuzjazmem i zasalutował, wkładając w gest tym więcej zapału, że musiał go wykonać lewą ręką.
Inspektor odpowiedział mu roztargnionym Heil i wrócił na miejsce zbrodni. Szybko pozbierali sprzęt.
– Pospieszmy się. Jedziemy do „Ogrodu Letniego”. Ruszyli do samochodu. Willi Kohl spojrzał na własne nogi, krzywiąc się z bólu. Nawet kosztowne skórzane buty wypchane miękką owczą wełną nie pomagały jego znękanym stopom. Bruk był dla nich szczególnie okrutny.