Paul parsknął śmiechem.
– Zgadza się.
– Rozładujesz je i otworzysz zamek colta. Potem podejdziesz do otwartego okna i wyrzucisz broń. Następnie zdejmiesz marynarkę, rzucisz na podłogę, otworzysz drzwi i staniesz na środku pokoju z podniesionymi rękami. Wyciągniesz je wysoko do góry.
– Zastrzelicie mnie – odrzekł.
– I tak żyjesz na kredyt, Paul. Ale jeśli zrobisz, co mówię, może jeszcze trochę pożyjesz.
Rozmówca się wyłączył.
Paul odłożył słuchawkę. Przez chwilę siedział nieruchomo, wspominając niezwykle miły wieczór sprzed kilku tygodni. Szukając ucieczki przed upałem, razem z Marion wybrali się na Coney Island na minigolfa, hot dogi i piwo. Ze śmiechem zaciągnęła go wtedy do wróżki w wesołym miasteczku. Fałszywa Cyganka przepowiedziała mu z kart wiele różnych rzeczy. Przegapiła jednak dzisiejsze wydarzenie, chociaż można przypuszczać, że powinna dostrzec jakiś znak, jeśli chciała uchodzić za wróżbitkę z prawdziwego zdarzenia.
Marion… Paul nigdy jej nie powiedział, czym naprawdę się trudni. Mówił tylko, że jest właścicielem sali gimnastycznej i od czasu do czasu robi interesy z facetami o niejasnej przeszłości. Nie usłyszała od niego niczego więcej. Nagle sobie uświadomił, że pragnie dzielić z nią przyszłość. Była fordanserką w klubie na West Side, w dzień uczyła się projektowania mody. O tej porze była w pracy; wracała dopiero o pierwszej lub drugiej w nocy. Jak się dowie, co się z nim stało?
Jeżeli to Dewey, Paul prawdopodobnie będzie mógł do niej zadzwonić.
Jeżeli to chłopcy z Williamsburga, nie będzie żadnych telefonów. Nic nie będzie.
Znów rozdzwonił się telefon.
Paul nie zwracał na niego uwagi. Wysunął magazynek z pistoletu i opróżnił komorę, po czym wysypał pociski z bębenka rewolweru. Podszedł do okna i wyrzucił broń. Nie słyszał żadnego dźwięku, gdy wylądowała na bruku.
Dokończył colę, zdjął marynarkę i cisnął na podłogę. Ruszył do drzwi, ale przystanął. Wrócił do lodówki, wyjął jeszcze jedną butelkę coli Royal Crown i opróżnił ją duszkiem. Następnie jeszcze raz otarł twarz, otworzył drzwi, wyszedł i podniósł ręce.
Telefon umilkł.
– Nazywamy to pomieszczenie „pokojem” – rzekł siwowłosy mężczyzna w wyprasowanym białym mundurze, siadając na małej kanapie. – Nigdy tu jeszcze nie byłeś – dodał pogodnie i z przekonaniem w głosie. -1 nigdy o nim nie słyszałeś.
Minęła już jedenasta. Paula przywieźli tu prosto z mieszkania Malone’a. Był to prywatny dom na Upper East Side, choć w większości pokoi na parterze stały biurka z telefonami i dalekopisami, jak w biurze. Tylko w salonie były sofy i fotele. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające dawne i nowe okręty wojenne. W kącie stał globus. Znad marmurowego gzymsu kominka spoglądał Franklin Delano Roosevelt. W pokoju panował cudowny chłód. Prywatny dom z klimatyzacją. Niewiarygodne.
Paul, wciąż skuty kajdankami, został ulokowany na wygodnym skórzanym fotelu. Obok niego z obu stron zajęli miejsca dwaj młodsi mężczyźni, także ubrani w białe mundury, którzy eskortowali go z mieszkania Malone’a. Człowiek, z którym rozmawiał przez telefon, nazywał się Andrew Avery i miał zaróżowione policzki, a jego przenikliwe oczy przyglądały mu się z rozwagą. Oczy boksera, chociaż, pomyślał Paul, facet na pewno w życiu nie bił się na pięści. Drugi z mężczyzn, Vincent Manielli, miał ciemne włosy i głos, po którym Paul odgadł, że wychowali się prawdopodobnie w tej samej części Brooklynu. Manielli i Avery wyglądali na niewiele starszych od dzieciaków grających w baseball na podwórku przed domem Paula, ale nie do wiary – byli porucznikami marynarki wojennej. Gdy Paul służył we Francji, porucznicy byli dorośli.
Żaden nie wyciągnął pistoletu, ale obaj odpięli kabury i trzymali ręce blisko broni.
Starszy oficer siedzący naprzeciw Paula na kanapie miał wyższą szarżę – komandora porucznika, jeśli ozdobne szlify nie zmieniły się od dwudziestu lat.Otworzyły się drzwi i weszła ładna kobieta w białym mundurze marynarki. Z plakietki na bluzie wynikało, że nazywa się Ruth Willets. Podała komandorowi teczkę.
– Wszystko jest w środku.
– Dziękuję.
Gdy wyszła, nie spojrzawszy nawet na Paula, oficer otworzył teczkę, wyciągnął dwa arkusze cienkiego papieru i zaczął z uwagą czytać. Kiedy skończył, uniósł głowę.
– Jestem John Gordon. Biuro Wywiadu Marynarki Wojennej. Nazywają mnie Bykiem.
– To wasza siedziba? – spytał Paul. – „Pokój”? Komandor zignorował go, zerkając na swoich towarzyszy.
– Przedstawiliście się już?
– Tak jest.
– Były jakieś kłopoty?
– Żadnych. – Odpowiadał tylko Avery.
– Zdejmijcie mu kajdanki.
Avery spełnił polecenie, tymczasem Manielli nerwowo przyglądał się sękatym kostkom Paula. Sam też miał ręce boksera. Dłonie Avery’ego były natomiast różowe jak u sprzedawcy pasmanterii.
Znów otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł jeszcze jeden człowiek. Miał sześćdziesiąt kilka lat, ale wzrostem i sylwetką przypominał młodego aktora, którego Marion i Paul widzieli w kilku filmach – Jimmy’ego Stewarta. Paul zmarszczył z namysłem brwi. Znał tę twarz z artykułów w „Timesie” i „Herald Tribune”.
– Pan senator?
Mężczyzna odpowiedział, zwracając się jednak do Gordona.
– Mówiłeś, że jest bystry. Nie wiedziałem, że jest też dobrze poinformowany. – Senator zmierzył Paula spojrzeniem od stóp do głów, jak gdyby był niezadowolony, że go rozpoznano, po czym usiadł i zapalił grube cygaro.
Po chwili wszedł jeszcze ktoś w podobnym wieku jak senator, ubrany w biały lniany i niemiłosiernie wymięty garnitur, który okrywał duże i miękkie ciało. Przybyły miał w dłoni laskę. Rzucił okiem na Paula i nie odzywając się do nikogo, wycofał się do rogu. Paulowi zdawało się, że tę twarz też już gdzieś widział, ale nie potrafił jej skojarzyć z żadnym nazwiskiem.
– Paul, sytuacja przedstawia się tak – ciągnął Gordon. – Wiemy, że pracowałeś dla Luciana, wiemy, że pracowałeś dla Lansky’ego i kilku innych. Wiemy też, co dla nich robiłeś.
– Tak? Co mianowicie?
– Jesteś żołnierzem, Paul – oświadczył pogodnie Manielli, jak gdyby czekał na odpowiedni moment, aby to powiedzieć. – Żołnierzem mafii.
– W marcu Jimmy Coughlin widział, jak… – Gordon zmarszczył brwi. – Jak wy to nazywacie? Nie mówicie „zabić”.
Paul pomyślał: Niektórzy z nas mówią „rozwalić”. Sam wolał określenie „zdjąć”. Było to wyrażenie, którego podczas wojny używał sierżant Alvin York, gdy mówił o zabijaniu żołnierzy wroga. Używając powiedzenia bohatera wojennego, Paul czuł się mniej jak śmieć. Ale oczywiście to, co robił teraz Paul Schumann, nie miało nic wspólnego z bohaterstwem.
– Jimmy widział – ciągnął Gordon – jak trzynastego marca zabiłeś Archa Dimiciego w magazynie nad Hudsonem.
Zanim zjawił się Dimici, Paul przez cztery godziny obserwował magazyn i był pewien, że nie było tam nikogo poza nimi. Widocznie Jimmy spał zalany za jakimiś skrzyniami, kiedy Paul przyjechał na miejsce.
– Z tego, co słyszałem, Jimmy nie jest szczególnie wiarygodnym świadkiem. Mamy jednak niezbity dowód. Kiedy Jimmy’ego zgarnęli chłopcy ze skarbówki za sprzedaż bimbru, poszedł na współpracę i cię sypnął. Chyba zabrał łuskę pocisku i na wszelki wypadek ją zatrzymał. Nie ma na niej odcisków – jesteś na to za sprytny. Ale ludzie Hoovera obejrzeli twojego colta. Zadrapania pasują jak ulał.
Hoover? FBI też macza w tym palce? I już zdążyli zbadać broń. Wyrzucił ją przez okno mieszkania Malone’a niespełna godzinę temu.
Paul zacisnął szczęki, zgrzytając zębami. Był na siebie wściekły. Przez pół godziny szukał wtedy łuski, aż w końcu doszedł do wniosku, że musiała wpaść do Hudsonu przez szpary w podłodze.