Kohl był wściekły. Gdyby nie zagadał go Krauss, mieliby znacznie większą szansę zatrzymania człowieka w kapeluszu. Ale przede wszystkim był zły na siebie za niefrasobliwość, jaką chwilę wcześniej wykazał na tarasie.
– W pośpiechu przypaliliśmy skórkę – mruknął do Janssena. – Ale może uda się uratować część chleba. – Odwrócił się i ciężkim krokiem wrócił do głównego wejścia „Ogrodu Letniego”.
Paul, Morgan i chudy, nerwowy człowiek, który kazał nazywać się Maksem, stali pod kilkoma lipami na Rosenthaler Strasse, piętnaście metrów od restauracji.
Obserwowali mężczyznę w białym garniturze i jego młodszego towarzysza, jak wybiegli do ogródka, rozejrzeli się po ulicy i wrócili do restauracji.
– Niemożliwe, żeby to nas szukali – rzekł Morgan.
– Ale na pewno kogoś szukali – odparł Paul. – Wyszli minutę po nas. To nie zbieg okoliczności.
– Myśli pan, że to gestapo? – zapytał drżącym głosem Max. – Albo kripo?
– Co to jest kripo? – spytał Paul.
– Policja kryminalna. W cywilu.
– Musieli być z policji, wszystko jedno jakiej – oświadczył Paul. Nie miał wątpliwości. Podejrzewał to od chwili, gdy zobaczył dwóch ludzi zbliżających się do „Ogrodu Letniego”. Specjalnie wybrał stolik pod oknem, aby mieć na oku ulicę i okazało się, że słusznie, ponieważ dostrzegł tych facetów – tęgiego w panamie i szczuplejszego i młodszego w zielonym garniturze, którzy wypytywali o coś klientów na tarasie. Potem młodszy gdzieś odszedł – prawdopodobnie obstawić tylne wyjście – a glina w białym garniturze podszedł do wywieszonego przed drzwiami menu i studiował je o wiele za długo.
Paul zerwał się wtedy z krzesła, rzucił na stół pieniądze – głównie banknoty, na których odnalezienie odcisków palców jest prawie niemożliwe – i warknął: „Wychodzimy”. Z Morganem i przerażonym Maksem, który podążył za nimi, wyśliznęli się bocznymi drzwiami, zaczekali przed ogródkiem, aż gliniarz wejdzie do restauracji, a potem szybko wyszli na Rosenthaler Strasse.
– Policja – wymamrotał Max, bliski płaczu. – Nie… nie… Zbyt wielu ludzi cię tu szuka… zbyt wielu ludzi cię śledzi i zbyt wielu jest gotowych na ciebie donosić.
Jestem gotów zrobić wszystko dla niego i dla partii…
Paul ponownie spojrzał w kierunku „Ogrodu Letniego”. Nikt ich nie gonił. Mimo wszystko czuł palącą potrzebę wydobycia od Maksa informacji o miejscu pobytu Ernsta, by jak najprędzej zabrać się do roboty. Odwrócił się, mówiąc:
– Muszę wiedzieć… – ale nie dokończył. Max zniknął.
– Gdzie on jest? Morgan też się odwrócił.
– Niech to szlag – mruknął po angielsku.
– Zdradził nas?
– Niemożliwe, też zostałby aresztowany. Ale… – Morgan urwał, spoglądając gdzieś za plecami Paula. – Nie!
Obróciwszy się na pięcie, Paul ujrzał Maksa dwie przecznice dalej. Stał w grupce ludzi zatrzymanych przez dwóch mężczyzn w czarnych mundurach, których najwyraźniej nie zobaczył.
– Kontrola SS.
Max rozejrzał się nerwowo, ocierając twarz i czekając na swoją kolej przesłuchania przez funkcjonariuszy SS. Miał minę skruszonego nastolatka.
– Nie musi się niczego bać – szepnął Paul. – Papiery ma w porządku. Dał nam zdjęcia Ernsta. Jeżeli nie wpadnie w panikę, nic mu się nie stanie.
Uspokój się, powiedział mu w duchu Paul. Nie rozglądaj się… Wtedy Max uśmiechnął się i podszedł bliżej esesmanów.
– Będzie dobrze – powiedział Morgan.
Nie będzie, pomyślał Paul. Chłopak wszystko sknoci. Właśnie w tym momencie Max odwrócił się i uciekł. Funkcjonariusze SS odsunęli na bok dwoje ludzi, z którymi rozmawiali, i ruszyli za nim w pościg.
– Stać, natychmiast, stać!
– Nie! – szepnął Morgan. – Dlaczego to zrobił? Dlaczego? Bo był śmiertelnie przerażony, pomyślał Paul.
Max był szczuplejszy od esesmanów ubranych w niewygodne mundury i zwiększał dystans. Może mu się uda. Może…
Huknął strzał i Max runął na beton, a na jego plecach wykwitła plama krwi. Paul obejrzał się. To stojący po drugiej stronie ulicy trzeci funkcjonariusz wyciągnął pistolet i strzelił. Max zaczął się czołgać w stronę krawężnika, ale dogonili go dwaj esesmani, dysząc ciężko. Jeden wyszarpnął z kabury pistolet i strzelił biedakowi w głowę, a potem oparł się o słup latarni, z trudem łapiąc oddech.
– Idziemy – szepnął Paul. – Chodź!
Zawrócili i poszli Rosenthaler Strasse na północ wraz z innymi przechodniami, którzy wolno oddalali się od miejsca strzelaniny.
– Boże wielki – mruknął Morgan. – Przez cały miesiąc nad nim pracowałem i trzymałem go za rękę, kiedy zbierał informacje o Ernście. I co teraz zrobimy?
– Wszystko jedno, co postanowimy, ale zróbmy to szybko; ktoś może go skojarzyć… – obejrzał się na leżące na ulicy ciało – z Ernstem.
Morgan westchnął, zastanawiając się przez chwilę.
– Nie znam nikogo z otoczenia Ernsta… ale mam człowieka w Ministerstwie Informacji.
– Masz kogoś w samym ministerstwie?
– Narodowi socjaliści to paranoicy, ale mają jedną wadę, która to równoważy – są zbyt pewni siebie. Mają tylu agentów, a do głowy im nie przyjdzie, że ktoś mógłby ich infiltrować. Mój człowiek jest zwykłym urzędnikiem, ale być może czegoś się dowie.
Przystanęli na zatłoczonym rogu ulicy.
– Pojadę po rzeczy do wioski olimpijskiej i przeniosę się do pensjonatu – powiedział Paul.
– Lombard, w którym dostaniemy karabin, jest niedaleko stacji Oranienburg. Spotkajmy się na placu Listopada 1923, pod pomnikiem Hitlera. Powiedzmy, o wpół do piątej. Masz plan miasta?
– Trafię.
Podali sobie ręce i rzucając ostatnie spojrzenie na ludzi stojących wokół zwłok nieszczęsnego Maksa, ruszyli w przeciwnych kierunkach. Znów rozbrzmiały syreny, dźwięcząc na ulicach, czystych i pełnych miłych, uśmiechniętych ludzi – ulicach, które w ciągu dwóch godzin były świadkiem dwóch zabójstw.
Nie, myślał Paul, nieszczęsny Max jednak go nie zdradził. Lecz drugi wniosek był bardziej niepokojący: tamci dwaj gliniarze albo agenci gestapo bez niczyjej pomocy tropili Morgana lub Paula – lub obu – od Dresden Allee do „Ogrodu Letniego”, gdzie zjawili się o kilka minut za późno, by ich złapać. Tak doskonałej pracy policji nie widział nawet w Nowym Jorku. Kim oni są, do diabła?
– Johann – pytał kelnera Willi Kohl. – Co dokładnie miał na sobie ten człowiek w brązowym kapeluszu?
– Jasnoszary garnitur, białą koszulę i zielony krawat, który wydawał mi się za bardzo jaskrawy.
– Był mocno zbudowany?
– Bardzo, panie inspektorze. Ale nie gruby. Wyglądał jak, bo ja wiem, kulturysta.
– Jakieś inne cechy charakterystyczne?
– Nie zauważyłem.
– Obcokrajowiec?
– Nie wiem. Ale świetnie mówił po niemiecku. Może z lekkim akcentem.
– Kolor włosów?
– Nie potrafię powiedzieć. Raczej ciemne niż jasne.
– Wiek?
– Ani młody. Ani stary. Kohl westchnął.
– Mówiłeś coś o jego towarzyszach?
– Tak, panie inspektorze. Przyszedł pierwszy. Potem zjawił się ten drugi. Znacznie niższy. Ubrany w czarny albo ciemnoszary garnitur. Nie przypominam sobie, jaki miał krawat. A później jeszcze jeden, w brązowym kombinezonie, trzydzieści kilka lat. Chyba robotnik. Ten przyszedł na końcu.