– Czy ten wysoki człowiek miał skórzaną walizkę czy torbę?
– Tak. Brązową.
– Jego towarzysze też mówili po niemiecku? – Tak.
– Słyszałeś, o czym rozmawiali?
– Nie, panie inspektorze.
– Możesz opisać twarz mężczyzny w kapeluszu? – spytał Janssen.
Chwila wahania.
– Nie widziałem jego twarzy. Ani jego towarzyszy.
– Jak to, obsługiwałeś ich i nie widziałeś twarzy? – zdziwił się Kohl.
– Nie zwróciłem uwagi. Jak pan widzi, jest u nas ciemno. A w tej pracy… spotyka się tylu ludzi. Człowiek patrzy, ale nie widzi, jeśli pan wie, co mam na myśli.
Kohl przypuszczał, że kelner mówi prawdę. Wiedział też jednak, że od dojścia Hitlera do władzy przed trzema laty ślepota stała się przypadłością narodową. Ludzie albo denuncjowali współobywateli za „zbrodnie”, których nie widzieli, albo nie potrafili sobie przypomnieć szczegółów przestępstw, których byli świadkami. Jeśli ktoś wiedział za dużo, musiał się liczyć z możliwością, że zostanie zaproszony do Alex – głównej siedziby kripo – lub na Prinz Albrecht Strasse, gdzie urzędowało gestapo, i będzie oglądał niezliczone zdjęcia znanych przestępców. Nikt nie był skłonny odwiedzać tych miejsc z własnej woli; dzisiejszy świadek nazajutrz mógł zostać zatrzymany.
Kelner w napięciu popatrywał w podłogę. Na czole perlił mu się pot. Kohlowi zrobiło się żal Johanna.
– Może więc zamiast podawać jego rysopis, potrafisz podzielić się z nami jakimś spostrzeżeniem i obędziemy się bez wizyty na komendzie policji. Jeżeli przypomnisz sobie coś ważnego…
Kelner z ulgą uniósł głowę.
– Spróbuję ci pomóc – rzekł inspektor. – Zacznijmy od konkretów. Co jadł i pił?
– Ach, to akurat dobrze pamiętam. Najpierw zamówił piwo pszenne. Pewnie nigdy go nie próbował. Wypił tylko łyk i odstawił szklankę. Ale potem wypił całego pschorra, którego zamówił dla niego towarzysz.
– Dobrze. – Kohl nigdy nie wiedział z góry, co o podejrzanym mogą powiedzieć nieistotne na pozór szczegóły. Może ujawnią jego pochodzenie albo stan zdrowia, może coś bardziej konkretnego. W każdym razie warto zanotować, co Willi Kohl zaraz uczynił w swoim mocno sfatygowanym notesie, pośliniwszy koniec ołówka. – Co jadł?
– Kiełbasę z kapustą. I dużo chleba z margaryną. Zamówili to samo. Ten duży zjadł wszystko. Musiał być bardzo głodny. Jego towarzysz zjadł połowę porcji.
– A trzeci?
– Wypił tylko kawę.
– W jaki sposób… ten duży, jak go nazwiemy, trzymał widelec?
– Widelec?
– Kiedy ukroił kawałek kiełbasy, czy przełożył widelec do drugiej ręki, czy nie zmieniał rąk?
– Nie wiem, panie inspektorze. Chyba jednak zmieniał ręce. Tak przypuszczam, bo kiedy popijał piwo, za każdym razem odkładał nóż.
– Dobrze, Johann.
– Cieszę się, że mogę pomóc Fiihrerowi.
– Tak, tak – odrzekł ze znużeniem Kohl.
Przekładał sztućce. W innych krajach częsty zwyczaj, ale rzadszy w Niemczech, podobnie jak gwizdanie na taksówkę. Czyli akcent rzeczywiście mógł być cudzoziemski.
– Palił?
– Chyba tak, panie inspektorze.
– Fajkę, cygaro, papierosa?
– Chyba papierosa. Ale nie…
– Nie widziałeś marki.
– Nie, panie inspektorze. Nie widziałem.
Kohl podszedł do okna i obejrzał stolik, przy którym siedział podejrzany, a także krzesła. Nie znalazł niczego istotnego. Zauważył natomiast, że w popielniczce jest tylko popiół, lecz nie ma ani jednego niedopałka.
Kolejny dowód przebiegłości podejrzanego?
Kohl kucnął i oświetlił zapałką podłogę pod stołem.
– Ach, spójrz, Janssen! Płatki tej samej brązowej skóry, co przedtem. To rzeczywiście nasz ptaszek. I na kurzu widać ślad, który sugeruje, że postawił tu torbę.
– Ciekawe, co w niej jest – powiedział Janssen.
– To nas nie interesuje – odparł Kohl, zbierając płatki skóry i wsypując je do koperty. – Przynajmniej na razie. Ważna jest sama torba, która świadczy o jego związku z tym, co się zdarzyło w Dresden Allee.
Kohl podziękował kelnerowi i rzuciwszy tęskne spojrzenie na sznycel wiedeński, wyszedł z restauracji, a Janssen podążył za nim.
– Popytajmy w okolicy, może ktoś widział tych dżentelmenów. Zajmiesz się tamtą stroną ulicy, Janssen. Ja wezmę na siebie kwiaciarki. – Kohl zaśmiał się ponuro. Berlińskie kwiaciarki słynęły z opryskliwości.
Janssen wyciągnął chusteczkę i osuszył czoło. Kohlowi zdawało się, że usłyszał ciche westchnienie.
– Jesteś zmęczony, Janssen?
– Nie, panie inspektorze. Wcale. – Po chwili wahania młody człowiek dodał: – Tylko mam wrażenie, że nasza praca jest czasem beznadziejna. Męczymy się dla zastrzelonego grubasa.
Kohl wydobył z kieszeni pożółkłą fajkę, zauważając z irytacją, że nosił ją w tej samej kieszeni co pistolet, przez co zadrasnął główkę. Nabił fajkę tytoniem.
– Owszem, Janssen, masz rację. Ofiarą rzeczywiście był gruby mężczyzna w średnim wieku. Ale przecież jesteśmy bystrymi detektywami, prawda? Wiemy o nim coś jeszcze.
– Co, panie inspektorze?
– Ze był czyimś synem.
– No… oczywiście, że tak.- Może czyimś bratem. I czyimś mężem albo kochankiem. Jeśli miał szczęście, możliwe, że był też ojcem synów i córek. Być może także byłe kochanki od czasu do czasu go wspominają. Kiedyś mógł spotkać na swojej drodze nowe. Mógł jeszcze spłodzić troje lub czworo dzieci. – Potarł zapałkę o draskę i przytknął ją do fajki z morskiej pianki. – Jeżeli w ten sposób spojrzysz na to wydarzenie, dojdziesz do wniosku, że nie mamy do czynienia tylko z tajemnicą śmierci krępego mężczyzny. Mamy do czynienia z tragedią, która jak pajęcza sieć oplata wiele różnych osób i dotyka różnych miejsc, a jej skutki sięgają daleko w przyszłość. Smutne… Pojmujesz już, Janssen, dlaczego nasza praca jest taka ważna?
– Tak jest.
Kohl wierzył, że młodzieniec naprawdę zrozumiał.
– Musisz sobie sprawić kapelusz. Dopóki go nie masz, zrobimy inaczej. Sprawdzisz cienistą stronę ulicy. Czyli, oczywiście, ty będziesz musiał przesłuchać kwiaciarki. Poczęstują cię słownictwem, jakie można usłyszeć tylko w koszarach SA, ale przynajmniej nie wrócisz do żony z twarzą koloru dojrzałego buraka.
8
Idąc w stronę ruchliwego placu, by złapać taksówkę, Paul od czasu do czasu oglądał się za siebie. Paląc chesterfielda, przyglądał się zabytkom, sklepom i przechodniom, zwracając baczną uwagę na wszystko, co zdawało się „nie grać”.
Wstąpił do publicznej toalety, nieskazitelnie czystej, i zamknął się w kabinie. Zgasił papierosa i wraz z garścią niedopałków z restauracji i zmiętą w miękką kulę karteczką z adresem pensjonatu Kathe Richter wrzucił do muszli. Następnie podarł na kilkadziesiąt kawałeczków fotografie Ernsta i spuścił wodę.
Gdy znalazł się z powrotem na ulicy, odsunął od siebie powracające obrazy smutnej i niepotrzebnej śmierci Maksa, koncentrując się na czekającym go zadaniu. Minęło wiele lat, odkąd zabił kogoś z karabinu. Nieźle strzelał z długiej broni. Ludzie traktowali pistolety i karabiny jednakowo, nazywając je „spluwami”, ale to nie było całkiem to samo. Pistolet waży może półtora kilograma, karabin sześć albo więcej. Utrzymanie broni zupełnie nieruchomo wymagało siły, dlatego dzięki mocnym rękom Paul został najlepszym strzelcem w swojej kompanii.
Lecz dziś, jak wyjaśnił Morganowi, kiedy miał kogoś zdjąć, wolał się posłużyć pistoletem.
I zawsze podchodził blisko, na odległość oddechu. Nigdy się nie odzywał do swojej ofiary, nigdy nie stawał z nią twarzą w twarz, nigdy nawet nie uprzedzał, co się ma stać. Starając się, mimo swej masy, stąpać jak najciszej, zjawiał się za plecami ofiary i strzelał w głowę, zadając jej błyskawiczną śmierć. Nigdy nad nikim się nie znęcał jak sadystyczny Bugsy Siegel czy niedawno zmarły Dutch Schultz, którzy powoli zamęczali ludzi, szydzili z nich i torturowali. Robocie Paula nie towarzyszyło uczucie gniewu ani przyjemności, ani mściwej satysfakcji; traktował ją jako akt zła popełniany w celu wyeliminowania większego zła.