– Tak chyba będzie rozsądniej. Webber zachichotał.
– A więc pobił pan trzech i zasłużył sobie na dozgonne uczucie brunatnych koszul i suczego pomiotu?
– Kogo?
– Hitlerjugend. Chłopców, którzy pałętali się pod nogami szturmowców. – Webber zatrzymał wzrok na czerwonych kostkach dłoni Paula. – Pewnie lubi pan walki bokserskie, panie bezimienny? Wygląda mi pan na sportowca. Mogę zdobyć dla pana bilety na olimpiadę. Wprawdzie żadnych już nie ma, ale potrafię je zdobyć. Dzienne, na niezłe miejsca.
– Nie, dziękuję.
– Albo załatwię panu wejście na przyjęcia dla sportowców. Na niektórych może się zjawić Max Schmeling.
– Schmeling? – Paul uniósł brew. Podziwiał największego niemieckiego mistrza wagi ciężkiej i w zeszłym miesiącu siedział na trybunach stadionu Jankesów, oglądając pojedynek Schmelinga z Joe Louisem. Wszyscy byli w szoku, gdy Schmeling znokautował Bombardiera w dwunastej rundzie. Tamten wieczór kosztował Paula sześćset osiem dolarów: osiem za bilet i sześć stów za przegrany zakład.
– Będzie z żoną – ciągnął Webber. – Piękna kobieta, Anna Ondra. Aktorka. Przeżyje pan niezapomniany wieczór. Nie mówię, że będzie tanio, ale mogę to załatwić. Oczywiście będzie pan potrzebował smokingu. Ale smoking też mogę dostarczyć. Za niewielką dopłatą.
– Jednak nie skorzystam.
– Ach – mruknął Webber, jak gdyby Paul właśnie popełnił największy błąd w życiu.
Przy ich stoliku zjawiła się kelnerka, stając blisko Paula, któremu posłała uśmiech.
– Mam na imię Liesl, a pan?
– Hermann – odrzekł Paul.
– Czego sobie życzysz?.
– Dwa piwa. Dla mnie pschorr.
– Ach – prychnął Webber, słysząc zamówienie. – Dla mnie berlińskie jasne. Dolnej fermentacji. Duże.
Liesl rzuciła mu chłodne spojrzenie, jakby niedawno nie dał jej napiwku. Potem dłużej spoglądała w oczy Paula, wreszcie uśmiechnęła się zalotnie i podeszła do drugiego stolika.
– Ma pan wielbicielkę, panie nie-Hermann. Śliczności, co?
– Bardzo.
Webber mrugnął porozumiewawczo.
– Jeżeli pan chcę, mogę…
– Nie – przerwał mu stanowczo Paul.
Webber uniósł brew, po czym skierował uwagę na scenę, gdzie wirowała kobieta w stroju topless. Miała obwisłe piersi i zwiotczałe ramiona, a Paul nawet z daleka dostrzegł zmarszczki wokół jej ust, rozciągających się w sztucznym uśmiechu. Kobieta poruszała się w rytm zgrzytliwej muzyki dobiegającej z gramofonu.
– Po południu nie grają jeszcze muzyki na żywo – wyjaśnił Webber. – Ale wieczorami można posłuchać dobrych zespołów. Orkiestry dęte… Uwielbiam instrumenty dęte. Mam taką płytę, której często słucham. Wspaniałego brytyjskiego dyrygenta, Johna Philipa Sousy.
– Przykro mi, ale to Amerykanin.
– Nie!
– To prawda.
– Co to musi być za kraj ta Ameryka. Mają takie fantastyczne kino i podobno miliony samochodów. A teraz dowiaduję się, że mają jeszcze Johna Philipa Sousę.
Paul przyglądał się nadchodzącej kelnerce, która kołysała szczupłymi biodrami. Liesl postawiła na stole piwa. Zapach świadczył, że w ciągu kilku minut nieobecności zdążyła się spryskać perfumami. Uśmiechnęła się do Paula, który rozpromienił się w odpowiedzi, a potem zerknął na rachunek. Nie znał się na niemieckiej walucie, ale nie chciał zwracać na siebie uwagi, grzebiąc w monetach, więc dał jej pięciomarkowy banknot, który, jak przypuszczał, miał wartość około dwóch i pół dolara.
Liesl wzięła różnicę za napiwek i serdecznie mu podziękowała, chwytając jego dłoń w obie ręce. Paul bał się, że go pocałuje. Nie wiedział, jak poprosić o zwrot reszty, postanowił zatem wliczyć stratę w koszt lekcji niemieckich zwyczajów. Liesl odeszła od stolika, posyłając mu ostatnie zachwycone spojrzenie, i natychmiast spochmurniała na myśl o obsłudze innych gości. Webber stuknął kuflem w kufel Paula i obaj pociągnęli spory łyk piwa.
Niemiec utkwił w Paulu badawcze spojrzenie i zapytał:
– W jakich kantach się pan specjalizuje?
– Kantach?
– Kiedy pana zobaczyłem z bronią w alei, pomyślałem: Ach, ten to na pewno nie Soci ani Kosi.- Kto?
– Soci – socjaldemokrata. Kiedyś to była duża partia polityczna, dopóki nie została zdelegalizowana. Kosi to komuniści. Ci nie tylko zostali zdelegalizowani; już nie żyją. Tak, wiedziałem, że nie jest pan agitatorem. Jest pan jednym z nas, kanciarzem, mistrzem ciemnych interesów. – Powiódł spojrzeniem po sali. – Niech się pan nie obawia. Dopóki mówimy cicho, możemy rozmawiać spokojnie. Nie ma tu mikrofonów. Ani lojalności partyjnej, przynajmniej w tych murach. W końcu na kutasie można bardziej polegać niż na sumieniu, tym bardziej, że narodowi socjaliści nie mają sumień. A więc co to za kanty? – powtórzył z uporem Webber.
– Nie zajmuję się żadnymi kantami. Przyjechałem na olimpiadę.
– Doprawdy? – Webber przymrużył oko. – Musieli wprowadzić nową dyscyplinę, o której jeszcze nie słyszałem.
– Jestem dziennikarzem sportowym.
– Ach; dziennikarzem… takim, który bije się z brunatnymi koszulami, nie zdradza swojego nazwiska, chodzi z lugerem i przebiera się, żeby go nie złapali. A potem przylizuje sobie włosy i pudruje twarz. – Webber pokazał na własny policzek, uśmiechając się porozumiewawczo.
– Przypadkiem natknąłem się na szturmowców, którzy zaatakowali dwoje ludzi. Chciałem ich po prostu powstrzymać. A co do lugera, pistolet należał do jednego z nich. Ukradłem go.
– Tak, tak, oczywiście… Zna pan Ala Capone?
– Oczywiście, że nie – odrzekł zirytowany Paul. Webber głośno westchnął, szczerze zawiedziony.
– Obserwuję zbrodnie w Ameryce. Jak zresztą wielu innych Niemców. Czytamy kryminały – wie pan, powieści sensacyjne. Akcja często toczy się w Ameryce. Z dużym zainteresowaniem śledziłem losy Johna Dillingera. Zdradziła go kobieta w czerwonej sukience, a potem zastrzelili go w alei, gdy razem z nią wychodził z kina. Chyba dobrze, że obejrzał film, zanim go zabili. Umarł, mając w pamięci tę drobną przyjemność. Chociaż byłoby jeszcze lepiej, gdyby obejrzał film, upił się, przespał z tą kobietą, a dopiero potem został zastrzelony. Wtedy miałby śmierć idealną. Tak, wydaje mi się, że mimo tego, co mi pan opowiada, jest pan prawdziwym gangsterem, panie Johnie Dillinger. Liesl! Piękna Liesl! Podaj nam piwo! Mój przyjaciel stawia jeszcze po jednym.
Kufel Webbera był pusty; Paul wypił ćwierć zawartości swojego. Zawołał do Liesclass="underline"
– Tylko jedno, dla mnie nie.
Znikając za kotarą oddzielającą salę od baru, kelnerka rzuciła Paulowi kolejne spojrzenie pełne uwielbienia. Blask w oczach i jej szczupła figura przypominały mu Marion. Zastanawiał się, jak się czuje, co teraz robi – w Nowym Jorku było sześć albo siedem godzin wcześniej. Zadzwoń do mnie, powiedziała mu podczas ostatniej rozmowy, sądząc, że wyjeżdża w interesach do Detroit. Paul dowiedział się, że można stąd było zadzwonić na drugą stronę Atlantyku, ale minuta rozmowy kosztowała prawie pięćdziesiąt dolarów. Poza tym żaden profesjonalny żołnierz mafii nie zostawia tak czytelnych wskazówek co do swojego miejsca pobytu.
Spojrzał na nazistów wśród publiczności: kilku esesmanów albo żołnierzy w nieskazitelnych czarnych lub szarych mundurach, paru biznesmenów. Większość była lekko podchmielona, niektórzy już poważnie wstawieni. Wszyscy dzielnie się uśmiechali, ale wydawali się znudzeni oglądaniem tańca erotycznego zupełnie pozbawionego erotyzmu.
Zjawiła się Liesl, niosąc dwa piwa. Jedno postawiła przed Webberem, którego zdawała się nie zauważać, a do Paula powiedziała: