– Ach, Georg, to bardzo ważna wiadomość. Możesz umówić ich ze mną w miejscu tego zdarzenia?
– Nie będą zbyt skłonni do współpracy, ale dopóki są w moim rejonie, mam ich w garści. Dopilnuję, żeby się tam stawili. Kiedy?
– Zaraz. Jak najprędzej.
– Oczywiście, profesorze. – Jaeger podał mu adres księgarni, a potem spytał: – A jak tam życie w Alex?- Może pogadamy o tym kiedy indziej, przy sznapsie i piwie.
– Jasne – powiedział domyślnie komendant orpo, jak gdyby przypuszczając, że Kohl nie ma ochoty rozmawiać o pewnych sprawach przez telefon.
I oczywiście miał rację. Lecz Kohl zakończył rozmowę nie z powodu intryg w policji kryminalnej, ale dlatego że pragnął jak najprędzej odnaleźć człowieka w kapeluszu Góringa.
– Ach, spójrzcie towarzysze – mruknął drwiąco bojówkarz. – Przyszedł nam pomóc detektyw kripo? Rzadki widok.
Mężczyzna miał ponad dwa metry wzrostu i jak wielu szturmowców był dość atletycznej budowy, którą zawdzięczał pracy fizycznej przed wstąpieniem do SA i dzisiejszym nieustannym defiladom, w jakich bezmyślnie brał udział. Siedział na krawężniku, trzymając końcami palców okrągłą, jasnobrązową czapkę.
Drugi członek brunatnych koszul, niższy, lecz równie mocno zbudowany, opierał się o witrynę sklepiku spożywczego. Wywieszka w oknie głosiła: „Dziś brak masła, brak wołowiny”. Obok znajdowała się księgarnia z wybitą szybą wystawową. Na chodniku leżały odłamki szkła i podarte książki. Unosząc zabandażowaną w nadgarstku rękę, mężczyzna skrzywił się z bólu. Trzeci siedział samotnie z ponurą miną. Na koszuli miał plamy zaschniętej krwi.
– Co pana wyciągnęło z biura, inspektorze? – ciągnął pierwszy bojówkarz. – Chyba nie my. Komuniści mogliby nas powystrzelać jak Horsta Wessela, a pan nie oderwałby się od kawusi i ciasteczka przy Alexanderplatz.
Słysząc jego kpiny, Janssen zesztywniał, lecz Kohl zgromił go wzrokiem i spojrzał współczująco na trzech mężczyzn. Policjant lub urzędnik rządowy w randze Kohla mógł bez żadnych konsekwencji dla siebie obrażać większość szeregowych szturmowców. Inspektorowi zależało jednak na ich współpracy.
– Och, panowie, nie ma powodu się unosić. Kripo nie traktuje was gorzej i przejmuje się waszym losem tak samo jak innych obywateli. Proszę mi opowiedzieć o tej zasadzce.
– Ma pan rację, inspektorze – odrzekł wyższy, kiwając głową na znak, że Kohl znalazł odpowiednie słowo. – To faktycznie była zasadzka. Zaszedł nas z tyłu, kiedy egzekwowaliśmy przepisy dotyczące sprzedaży nieodpowiednich książek.
– Pan…?
– Hugo Felstedt. Dowodzę koszarami w Zamku Berlińskim.
Kohl wiedział, że był to opuszczony magazyn browaru, który przejęło dwudziestu kilku szturmowców. „Zamek” należałoby zastąpić określeniem „obskurna noclegownia”.
– Kto to prowadzi? – spytał inspektor, wskazując księgarnię.
– Dwoje ludzi. Chyba małżeństwo.
Kohl rozejrzał się, starając się zachować zatroskaną minę.
– Oni też uciekli?
– To było ukartowane – odezwał się w końcu trzeci. Brakowało mu zęba. – Ci dwoje odwrócili naszą uwagę, a ten trzeci zaszedł nas z tyłu. Rzucił się na nas z pałką.
– Rozumiem. Czy miał na głowie kapelusz stetson? Taki jak nosi minister Góring? I zielony krawat na szyi?
– Zgadza się – przytaknął wyższy. – Jaskrawy żydowski krawat.
– Widzieli panowie jego twarz?
– Miał wielki nos i mięsiste policzki.
– Gęste brwi. I wydatne wargi.
– Był dość gruby – dorzucił Felstedt. – Tak jak facet na okładce „Stiirmera” w zeszłym tygodniu. Widział pan?
Było to pornograficzne i antysemickie czasopismo Juliusa Streichera, w którym zamieszczano artykuły o zmyślonych zbrodniach popełnionych przez Żydów i wypisywano bzdury o ich rasowej niższości. Na okładce widniały zwykle groteskowe karykatury Żydów. Tygodnik wywoływał zażenowanie nawet u narodowych socjalistów i wydawano go tylko dlatego, że bardzo podobał się Hitlerowi.
– Niestety, przegapiłem ten numer – rzekł oschle Kohl. – Ten człowiek mówił po niemiecku?
– Tak.
– Z akcentem?
– Z żydowskim.
– Tak, tak, ale mam na myśli inny akcent. Bawarski? Westfalski? Saksoński?
– Może. – Najwyższy ze szturmowców pokiwał głową. – Tak, chyba tak. Nic by się nam nie stało, gdyby stanął do walki jak mężczyzna, a nie tchórzliwy…
– Czy jego akcent wskazywał, że mógł być cudzoziemcem? – przerwał mu Kohl.
Popatrzyli po sobie.
– Skąd mielibyśmy wiedzieć? Nigdy nie wyjeżdżaliśmy z Berlina.
– Może był z Palestyny – podsunął jeden z bojówkarzy. – Tak, to całkiem możliwe.- No dobrze, a więc zaatakował was z tyłu pałką.
– I tym. – Trzeci szturmowiec pokazał kastet.
– To jego kastet?
– Nie, mój. Swój zabrał ze sobą.
– Tak, tak, rozumiem. Zaatakował was z tyłu. A jednak krwawił pan z nosa, jak widzę.
– Upadłem, kiedy mnie uderzył.
– Gdzie dokładnie doszło do tej napaści?
– Tam. – Pokazał ogródek wychodzący na chodnik. – Jeden z naszych towarzyszy pobiegł sprowadzić pomoc. Kiedy wrócił, ten żydowski tchórz uciekł, aż się za nim kurzyło.
– Dokąd?
– Tam. Na wschód, kilkoma alejami. Pokażę panu.
– Za chwilę – powiedział Kohl. – Miał ze sobą torbę na ramię?
– Tak.
– I zabrał ją ze sobą?
– Zgadza się. Chował w niej pałki. Kohl i Janssen ruszyli w stronę ogródka.
– To beznadziejne – szepnął do inspektora młody asystent. – Zaatakował ich wielki Żyd uzbrojony w pałki i kastet. I pewnie szedł na czele pięćdziesięcioosobowego oddziału Izraelitów.
– Czasem mam wrażenie, że relacje świadków i podejrzanych są jak dym. Słowa są często pozbawione sensu, ale mogą spowodować, że zapłoniesz.
Okrążyli ogródek, oglądając go badawczo.
– Jest, panie inspektorze – wykrzyknął z przejęciem Janssen. Znalazł mały przewodnik po męskiej wiosce olimpijskiej, napisany po angielsku.
Kohl nabrał otuchy. Trudno się spodziewać, by jakiś zagraniczny turysta znalazł się w tak nieciekawej dzielnicy i przypadkowo zgubił broszurę informacyjną dokładnie w miejscu, gdzie odbyła się bójka. Stronice w przewodniku były suche i czyste, co oznaczało, że leżał w trawie niezbyt długo. Inspektor podniósł książeczkę przez chusteczkę (czasem na papierze udawało się znaleźć odciski palców). Otworzywszy ją ostrożnie, nie znalazł w środku żadnych notatek ani śladów, które pomogłyby zidentyfikować jej właściciela. Owinął przewodnik chustką i wsunął do kieszeni.
– Proszę tu podejść – zawołał do szturmowców. Trzej mężczyźni zbliżyli się do ogródka.
– Niech panowie staną tu w szeregu. – Inspektor wskazał na pas niezarosłej trawą ziemi.
Ustawili się karnie, z wyjątkową wprawą i talentem, jakie cechowały wszystkich szturmowców. Kohl obejrzał ich buty i porównał ze śladami na ziemi. Stwierdził, że napastnik miał większe stopy niż którykolwiek z nich, a także zdarte obcasy butów.
– Dobrze. Proszę nam pokazać, którędy go pan gonił – rzekł, zwracając się do Felstedta. Pozostali mogą już odejść.
Mężczyzna z zakrwawioną twarzą zawołał:
– Inspektorze, kiedy go pan znajdzie, niech pan nas wezwie. Mamy w koszarach celę. Tam się z nim rozprawimy.
– Tak, tak, może uda się to załatwić. Dam wam dużo czasu, żebyście mogli zebrać więcej niż trzech.
Szturmowiec zawahał się przez chwilę, nie wiedząc, czy został obrażony. Spojrzał na purpurowe plamy na koszuli.
– Niech pan tylko popatrzy. Kiedy go dopadniemy, wysączymy z niego całą krew. Chodźmy, towarzyszu.