Выбрать главу

Odeszli w głąb ulicy.

– Tędy. Uciekł tędy. – Felstedt zaprowadził Kohla i Janssena dwiema alejami na zatłoczoną Gormannstrasse. – Byliśmy pewni, że wszedł w którąś z tamtych alej. Obstawiliśmy wyloty wszystkich, ale zniknął.

Kohl zlustrował aleje odchodzące od ulicy. Jedna była ślepym zaułkiem, inne łączyły się z ulicami.

– No dobrze, teraz my się tym zajmiemy.

Bez swoich towarzyszy Felstedt przestał pozować.

– To naprawdę niebezpieczny człowiek, inspektorze – powiedział cicho.

– Sądzi pan, że podany przez was rysopis jest dokładny? Chwila wahania.

– To Żyd. Wyglądał na Żyda. Włosy kędzierzawe jak u Etiopczyka, żydowski nos, żydowskie oczy. – Szturmowiec musnął dłonią plamę na swojej koszuli i oddalił się zamaszystym krokiem.

– Kretyn – mruknął Janssen, zerkając niepewnie na Kohla, który odrzekł:

– Łagodnie rzecz ujmując. – Inspektor z zamyśloną miną zaglądał do każdej alei. – A jednak wierzę w to, co powiedział nam „komendant” Felstedt, chociaż cierpi na swoiste zaślepienie. Nasz podejrzany został przyparty do muru, ale udało mu się uciec – i to kilkudziesięciu bojówkarzom SA. Janssen, zajrzymy do pojemników na śmieci w alejach.

– Tak jest. Sądzi pan, że pozbył się jakiejś części garderoby albo torby?- To by było logiczne.

Sprawdzili wszystkie aleje, przetrząsając kubły na śmieci: znaleźli jedynie stare kartony, papiery, puszki, butelki i resztki gnijącego jedzenia.

Kohl stał przez chwilę z rękami na biodrach, rozglądając się wokół, po czym zapytał:

– Kto zajmuje się twoimi koszulami, Janssen?

– Moimi koszulami?

– Zawsze są wyprane do czysta i wyprasowane.

– Moja żona, oczywiście.

– Wobec tego przeproś ją ode mnie za to, że będzie musiała wyprać i zreperować tę, którą masz dziś na sobie.

– Dlaczego miałaby mi prać i reperować koszulę?

– Bo położysz się na brzuchu i sięgniesz do studzienki kanalizacyjnej.

– Ależ…

– Tak, tak, wiem. Sam wiele razy to robiłem. Ale z wiekiem człowiek zyskuje pewne przywileje. No już, zdejmuj marynarkę. Szkoda byłoby niszczyć taki ładny jedwab.

Młody człowiek podał Kohlowi swoją ciemnozieloną marynarkę. Była bardzo elegancka. Janssen pochodził z zamożnej rodziny i poza pensją kandydata na inspektora miał jeszcze własne pieniądze – na szczęście, ponieważ uposażenie funkcjonariuszy kripo było śmiesznie niskie. Ukląkł na bruku i podpierając się drugą ręką, sięgnął w głąb czarnego otworu.

Jak się jednak okazało, koszula nie doznała dużej szkody, gdyż już po chwili młody człowiek wykrzyknął:

– Mam coś, panie inspektorze!

Wstał i pokazał zgnieciony brązowy przedmiot. Kapelusz Góringa. Wewnątrz tkwiła niespodzianka: krawat, rzeczywiście zjadliwie zielony.

Janssen wyjaśnił, że kapelusz utknął na występie studzienki zaledwie pół metra pod otworem ścieku. Jeszcze raz zanurzył tam rękę, ale niczego więcej nie namacał.

– Mamy parę odpowiedzi, Janssen – powiedział Kohl, oglądając wnętrze kapelusza. Na metce producenta był napis „Stetson Mity-Lite”. Obok wszyto etykietę sklepu: „Manny, odzież męska, Nowy Jork”.

– Możemy uzupełnić portret naszego podejrzanego. – Kohl wyciągnął monokl z kieszonki kamizelki, włożył do oka i obejrzał kilka włosów pozostawionych na potniku. – Ma włosy średniej długości, ciemnobrązowe, z odcieniem rudego. Wcale nie czarne ani „kędzierzawe”. Proste. Nie ma żadnych plam kremu ani brylantyny.

Kohl podał Janssenowi kapelusz i krawat, po czym poślinił koniec ołówka i zapisał w notesie najnowsze odkrycia.

– Dokąd teraz, panie inspektorze? Z powrotem do Alex?

– I co byśmy tam robili? Jedli ciasteczka i pili kawusię, co zdaniem naszego szturmowca zajmuje nam cały dzień? Czy przyglądali się, jak gestapo wyciąga nam ludzi, żeby aresztować wszystkich Rosjan w mieście? Nie, sądzę, że udamy się na przejażdżkę. Mam nadzieję, że dekawka się nie przegrzeje. Ostatnim razem, kiedy z Heidi zabraliśmy dzieci na wieś, dwie godziny siedzieliśmy pod Falkenhagen i oglądaliśmy krowy.

11

Taksówka, do której wsiadł pod wioską olimpijską, zawiozła go na Lutzowplatz, ruchliwy skwer nad kanałem na południe od Tiergarten.

Paul wysiadł, czując fetor stojącej wody, i powoli rozejrzał się po okolicy. Nie dostrzegł żadnych badawczych spojrzeń zza gazety ani podejrzanych mężczyzn w brązowych garniturach czy mundurach. Była to spokojna dzielnica mieszkaniowa złożona z uroczych domów, okazałych i nieco skromniejszych. Kierując się podanymi przez Morgana wskazówkami, przez jakiś trzymał się kanału, potem przeszedł na drugą stronę i skręcił w Prinz Heinrich Strasse. Wkrótce dotarł do cichej uliczki, Magdeburger Allee, przy której stały trzy – i czteropiętrowe budynki mieszkalne przypominające mu staroświeckie kamienice na manhattańskiej West Side. Prawie wszystkie domy udekorowano flagami, w większości czerwono-biało-czarnymi sztandarami narodowych socjalistów, choć na kilku powiewały flagi olimpijskie przedstawiające pięć splecionych kół. Na domu numer 26, którego szukał, zawieszono symbol igrzysk. Paul wcisnął guzik dzwonka. Po chwili rozległ się odgłos kroków. Firanka w bocznym oknie uniosła się lekko, jak gdyby poruszona powiewem wiatru. Potem szczęknął metal zamka.

Paul skinął głową kobiecie, która ostrożnie wyjrzała zza uchylonych drzwi.

– Dzień dobry – powiedział po niemiecku.

– Pan Paul Schumann?

– Zgadza się.

Wyglądała na czterdzieści, najwyżej czterdzieści kilka lat. Jej szczupłą sylwetkę okrywała kwiecista sukienka sięgająca sporo poniżej kolan, którą Marion uznałaby za „dość niemodną”, o fasonie sprzed kilku lat. Miała krótkie ondulowane włosy ciemno-blond i jak większość kobiet, które Paul widział w Berlinie, nie nosiła makijażu. Jej cera była ziemista, a w brązowych oczach malowało się znużenie, lecz wystarczyłoby kilka porządnych posiłków i kilka dobrze przespanych nocy, by ślady zmęczenia zniknęły. Co ciekawe, cechy te czyniły ją na swój sposób atrakcyjną. Nie jak przyjaciółki Marion – i sama Marion – które czasem tak się odstawiały, że człowiek nie wiedział, jak wyglądają naprawdę.

– Jestem Kathe Richter. Witam w Berlinie. – Wyciągnęła czerwoną, kościstą rękę i mocno uścisnęła mu dłoń. – Nie wiedziałam, kiedy pan przyjedzie. Pan Morgan mówił, że pod koniec tygodnia. W każdym razie pańskie pokoje są przygotowane. Zapraszam.

Wszedł do przedpokoju, wyczuwając zapach naftaliny, woń cynamonu i nutkę bzu – być może jej perfum. Kiedy zamknęła drzwi i przekręciła klucz, jeszcze raz wyjrzała przez zasłonięte boczne okienko i przez chwilę patrzyła na ulicę. Następnie wzięła od Paula walizkę i torbę.

– Ależ nie, ja…

– Zaniosę bagaż – przerwała mu. – Proszę za mną.

Zaprowadziła go do drzwi znajdujących się w połowie mrocznego korytarza, skąd mimo zainstalowania elektrycznego oświetlenia nie usunięto dawnych lamp gazowych. Na ścianach wisiało kilka wyblakłych obrazów olejnych przedstawiających sielskie pejzaże. Kathe otworzyła drzwi i gestem zaprosiła go do środka. Apartament był duży, wysprzątany i skąpo umeblowany. Drzwi wejściowe prowadziły do salonu, sypialnia znajdowała się po lewej w głębi, a przy ścianie urządzono małą kuchenkę oddzieloną od pokoju poplamionym japońskim parawanem. Na stolikach stały figurki zwierząt i lalek, odrapane lakierowane szkatułki i leżały tanie papierowe wachlarze. Oświetlenie stanowiły dwie chybotliwe lampy elektryczne. W kącie ustawiono gramofon obok dużego radia na nóżkach, do którego podeszła Kathe; włączyła odbiornik.