– Palarnia jest w pomieszczeniu od frontu budynku. Pewnie jest pan przyzwyczajony do palarni tylko dla mężczyzn, ale tu wszyscy mogą z niej korzystać. Nalegam na to.
Paul w ogóle nie był przyzwyczajony do palarni. Skinął głową.
– Proszę mi teraz powiedzieć, czy podobają się panu pokoje. Jeśli nie, pokażę panu inne.
Obrzucając swoją kwaterę przelotnym spojrzeniem, odrzekł:
– Zupełnie mi odpowiada.- Nie chce pan sprawdzić dokładniej? Zajrzeć do szaf, odkręcić wodę, zobaczyć widok z okna?
Dla Paula ważne było, że pokoje znajdują się na parterze, w oknach nie ma krat i można swobodnie wyjść przez okna sypialni lub salonu, ewentualnie drzwi, na korytarze prowadzące do innych pokoi i zapewniające inną drogę ucieczki.
– Jeśli woda w kranie nie pochodzi z kanału, który mijałem, to wszystko będzie w porządku – powiedział. – Co do widoku z okna, chyba będę zbyt zajęty, żeby go podziwiać.
Kiedy rozgrzały się lampy radia, pokój wypełnił męski głos. Rany! Nadal trwał wykład o zdrowiu: tym razem była mowa o osuszaniu bagien i rozpylaniu środków przeciw komarom. Pogwarki Roosevelta przy kominku były przynajmniej krótkie i miłe. Paul podszedł do radia i pokręcił gałką, szukając muzyki, lecz żadnej nie znalazł. Wyłączył aparat.
– Nie ma pani nic przeciwko temu?
– To pański pokój. Proszę robić, co pan sobie życzy. – Zerknęła niepewnie na milczące radio, po czym zauważyła: – Pan Morgan powiedział mi, że jest pan Amerykaninem. Ale świetnie pan mówi po niemiecku.
– Dzięki moim rodzicom i dziadkom. – Wziął walizkę, poszedł do sypialni i położył na łóżku. Materac miękko się ugiął, jak gdyby był puchem. Babka opowiadała mu kiedyś, że przed wyjazdem do Nowego Jorku miała w Norymberdze puchowy materac na łóżko i małego Paula fascynowała myśl o spaniu na ptasich piórach.
Gdy wrócił do salonu, Kathe go poinformowała:
– W jadalni po drugiej stronie korytarza od siódmej rano podaję lekkie śniadanie. Proszę dać mi znać wieczorem, o której życzyłby pan sobie zjeść nazajutrz rano. Po południu oczywiście jest kawa. Umywalkę ma pan w sypialni. Łazienkę znajdzie pan w głębi korytarza, wspólną, ale w tej chwili jest pan naszym jedynym gościem. Przed samą olimpiadą zrobi się tłoczniej. A dziś jest pan królem Magdeburger Allee dwadzieścia sześć. Zamek należy do pana. – Podeszła do drzwi. – Przyniosę panu kawę.
– Proszę sobie nie robić kłopotu. Nie…
– Ależ przyniosę. Kawa jest wliczona w cenę.
Gdy zniknęła za drzwiami, Paul poszedł do sypialni, gdzie po podłodze spacerowało kilkanaście czarnych żuków. Otworzył teczkę i położył na regale „Mein Kampf” Hitlera razem z fałszywym paszportem i rublami. Zdjął sweter, podwinął rękawy koszuli, umył ręce i wytarł w ręcznik noszący ślady długiego używania.
Po chwili wróciła Kathe, niosąc tacę z wyszczerbionym srebrnym dzbanuszkiem, filiżanką i talerzykiem nakrytym koronkową serwetką. Postawiła kawę na stole przed sfatygowaną kanapą.
– Proszę usiąść.
Paul posłuchał, zapinając z powrotem rękawy.
– Dobrze zna pani Reggiego Morgana? – zapytał.
– Nie, po prostu odpowiedział na ogłoszenie o pokojach do wynajęcia i zapłacił z góry.
Właśnie taką odpowiedź miał nadzieję usłyszeć. Poczuł ulgę na wieść, że Kathe nie kontaktowała się z Morganem, bo w przeciwnym razie mogłaby wejść w krąg podejrzanych. Kątem oka zauważył, że kobieta spogląda na jego policzek.
– Skaleczył się pan?
– Jestem wysoki. Zawsze się o coś uderzę. – Chcąc to zilustrować, Paul lekko klepnął w twarz, ale zaraz opuścił rękę. Pantomima wydała mu się głupia.
Kathe wstała.
– Proszę zaczekać. – Po kilku minutach wróciła i podała mu plaster.
– Dzięki.
– Obawiam się, że nie mam jodyny. Szukałam.
Poszedł do sypialni, stanął przed lustrem zawieszonym nad umywalką i przylepił plaster.
– Tu nie ma niskich sufitów – zawołała. – Jest pan bezpieczny.
– To pani dom? – zapytał, wróciwszy do salonu.
– Nie. Właściciel przebywa w Holandii – odparła Kathe. – Zarządzam domem w zamian za pokój i wyżywienie.
– Czy ten człowiek ma jakieś związki z olimpiadą?
– Z olimpiadą? Nie, dlaczego pan pyta?
– Na większości domów na ulicy wiszą flagi nazi… narodowo-socjalistyczne. Ale u pani jest flaga olimpijska.
– Tak, tak – powiedziała Kathe z uśmiechem. – Przecież żyjemy duchem igrzysk.
Posługiwała się gramatyką niemiecką bezbłędnie i była elokwentna; odgadywał, że kiedyś miała inne, o wiele lepsze zajęcie, choć zniszczone dłonie, popękane paznokcie i zmęczenie w oczach dobitnie mówiły, że ostatnio nie żyło się jej łatwo. Paul wyczuł w niej jednak jakąś energię, determinację i nadzieję, że doczeka lepszych czasów. Pomyślał, że to między innymi czyni ją tak atrakcyjną.
Nalała mu kawy.
– Niestety, nie mogę służyć cukrem. Nie ma go w sklepach.- Nie słodzę.
– Ale mam strudel. Upiekłam, zanim skończyły się zapasy. – Zdjęła serwetkę z talerzyka, na którym leżały cztery małe kawałki ciasta. – Wie pan, co to jest strudel?
– Piekła go moja matka. W każdą sobotę. Siostra i brat jej pomagali. Robili takie cienkie ciasto, że było prawie przezroczyste.
– Tak, tak – podchwyciła z entuzjazmem. – Tak samo je przygotowuję. A pan nie pomagał wałkować ciasta?
– Nie, nigdy. Nie najlepiej radzę sobie w kuchni. – Ugryzł kawałek, dodając: – Ale zawsze jadłem dużo strudla… Bardzo smaczny. – Wskazał dzbanek. – Ma pani ochotę na kawę? Naleję pani.
– Ja? – Spojrzała na niego zdziwiona. – Och, nie. Pociągnął łyk. Kawa była słaba. Zaparzono ją drugi raz, z fusów.
– Będziemy rozmawiali w pańskim języku – oznajmiła Kathe i zaczęła: – Nigdy nie byłam w pańskim kraju, ale bardzo chcę go odwiedzić.
Odrobinę twardo wymawiała „w”, najtrudniejszą dla Niemców angielską głoskę.
– Pani angielski jest bardzo dobry – rzekł Paul.
– Chyba „dobrze” – zauważyła z uśmiechem, łapiąc go, jak sądziła, na błędzie.
– Nie, pani angielski jest dobry – rzekł Paul. – Pani dobrze mówi po angielsku. „Dobry” to przymiotnik, a „dobrze” przysłówek – na ogół.
Zmarszczyła brwi.
– Zaraz… Tak, tak, ma pan rację.Teraz się rumienię. Pan Morgan mówił, że jest pan dziennikarzem. I oczywiście był pan na uniwersytecie.
Spędził w małym college’u na Brooklynie dwa lata, po których rzucił naukę, zaciągnął się do wojska i pojechał walczyć we Francji. Nigdy nie zdecydował się dokończyć studiów. Kiedy wrócił, życie się skomplikowało i college poszedł w zapomnienie. W istocie jednak zdobył większą wiedzę o słowach i książkach, pracując u dziadka i ojca w drukarni, niż mógłby posiąść w jakiejkolwiek szkole. Ale o tym nie chciał jej mówić.
– Jestem nauczycielką. To znaczy, byłam nauczycielką. Uczyłam młodzież literatury. A także różnic między „będę robił” i „zrobię” albo „przynajmniej” i „co najmniej”. Och, i „dobry i „dobrze”. Wstydzę się teraz tego.
– Uczyła pani literatury angielskiej?
– Niemieckiej. Ale uwielbiam wiele angielskich książek.
Na chwilę zapadła cisza. Paul wyciągnął z kieszeni paszport i podał jej.
Zmarszczyła brwi, obracając dokument w dłoniach.
– Naprawdę jestem tym, za kogo się podaję.
– Nie rozumiem.
– Język… Poprosiła mnie pani, żebyśmy rozmawiali po angielsku, bo chciała pani sprawdzić, czy naprawdę jestem Amerykaninem. Nie informatorem narodowych socjalistów. Mam rację?
– Chciałam… – Spuściła oczy, wpatrując się badawczo w podłogę. Wyglądała na zawstydzoną.