Выбрать главу

– Tak, tak. Rekordy świata. Niestety, teraz nie dostajemy dużo wiadomości z Ameryki. Ale cieszę się na olimpiadę. Tylko mam cztery bilety i pięcioro dzieci, i żonę, i przyszłego zięcia. Będziemy obecni na tych… gonitwach, tak można powiedzieć? Upał przeszkadzać nie będzie?

– W dzieciństwie biegałem na Środkowym Zachodzie. Tu jest prawie taka sama pogoda.

Nagle poważniejąc, Janssen powiedział:

– W Niemczech dużo ludzi ma nadzieję, że nie wygracie. Metcalfe zmarszczył brwi.

– Z powodu tych pier… tego, co Hitler myśli o kolorowych?

– Nie – odparł młody policjant. I nieoczekiwanie się uśmiechnął. – Dlatego, że nasi bukmacherzy zostaną aresztowani, jeżeli przyjmą zakłady na cudzoziemców. Wolno nam obstawiać tylko zwycięstwa Niemców.

Owens wyglądał na rozbawionego.

– Czyli będziecie obstawiać przeciw nam?

– Och, chętnie za was postawilibyśmy – zapewnił go Kohl. – Ale, niestety, nie możemy.

– Bo to nielegalne?

– Nie, bc jesteśmy biedni policjanci bez pieniędzy. Biegajcie jak Luft, wiatr, jak to mówicie w Ameryce. Biegajcie jak wiatr, Herr Owens i Herr Metcalfe. Będę na stadionie. I będę dopingował, chociaż może cicho… Chodźmy, Janssen. – Kohl odszedł kilka kroków, ale przystanął i odwrócił się do nich. – Muszę zapytać jeszcze raz: na pewno nikt nie nosił brązowy kapelusz stetson?… Nie, nie, oczywiście, na pewno by mi powiedzieliście. Do zobaczenia.

Wyszli zza budynku i skierowali się do bramy wioski.

– Panie inspektorze, czy to lista pasażerów statku, na której było nazwisko naszego zabójcy? To, co Murzyni spalili w piecu?

– Możliwe. Ale pamiętaj, żeby mówić „podejrzany”. Nie „zabójca”.

W rozgrzanym powietrzu unosił się zapach palonego papieru, drażniąc nozdrza Kohla i jeszcze bardziej go denerwując.

– I co zrobimy?

– Nic – odrzekł po prostu Kohl, wzdychając ze złością. – Nie możemy nic zrobić. I to moja wina.- Pana wina?

– Ach, subtelności naszej pracy, Janssen… Wolałem nie ujawniać prawdziwych powodów, dlatego powiedziałem, że chcemy się zobaczyć z tym człowiekiem w sprawie związanej z „bezpieczeństwem państwa”, a tego wyrażenia używamy ostatnio zbyt często. Moje słowa mogły im zasugerować, że nie chodzi o morderstwo niewinnej ofiary, ale być może o przestępstwo wymierzone przeciw rządowi – który niecałe dwadzieścia lat temu był w stanie wojny z ich krajem. Armia cesarska z pewnością zabiła wielu krewnych tych sportowców, może nawet ojców, dlatego możliwe, że postanowili chronić tego człowieka z pobudek patriotycznych. A teraz już nie mogę odwołać tego, co nieopatrznie powiedziałem.

Kiedy dotarli do ulicy przed wioską, Janssen skręcił do zaparkowanego samochodu, lecz Kohl spytał:

– Dokąd się wybierasz?

– Nie wracamy do Berlina?

– Jeszcze nie. Odmówiono nam pokazania listy pasażerów. Ale zniszczenie dowodu oznacza, że istniała przyczyna, by go zniszczyć, a logika podpowiada, że przyczynę można znaleźć w pobliżu miejsca, gdzie tego dokonano. Tak więc trochę się rozejrzymy. Musimy podążać naszym tropem najtrudniejszą z dróg, na naszych biednych nogach… Ach, cudownie pachnie to jedzenie, prawda? Dla sportowców świetnie gotują. Pamiętam, kiedy co dzień pływałem. Wiele lat temu. Mogłem jeść, co chciałem, i nie przybywało mi ani grama. Obawiam się jednak, że te czasy dawno się skończyły. W prawo, Janssen, w prawo.

Reinhard Ernst odłożył słuchawkę i zamknął oczy. Odchylił się na masywnym krześle w swoim gabinecie w kancelarii. Po raz pierwszy od wielu dni był zadowolony – a nawet uradowany. Ogarnęło go poczucie triumfu, podobne do tego, którego doświadczył, gdy wraz z ocalałymi sześćdziesięcioma siedmioma ludźmi udało mu się obronić północno-zachodnią redutę pod Verdun przed trzema setkami aliantów. Za ten czyn otrzymał Krzyż Żelazny pierwszej klasy – a Wilhelm II zaszczycił go pełnym podziwu spojrzeniem (cesarz nie przypiął mu odznaczenia osobiście tylko dlatego, że miał uschniętą rękę) – lecz dzisiejsze zwycięstwo, za które oczywiście nie oczekiwał publicznych pochwał, miało o wiele słodszy smak.

Jednym z największych kłopotów, jakie napotkał w trakcie prac nad odbudową niemieckiej marynarki, był zapis traktatu wersalskiego zakazujący Niemcom posiadania okrętów podwodnych i ograniczający liczbę okrętów wojennych do sześciu pancerników, sześciu lekkich krążowników, dwunastu niszczycieli i dwunastu kutrów torpedowych.

Był to, rzecz jasna, absurd, uniemożliwiający nawet podstawową obronę.

Lecz w zeszłym roku Ernst odniósł prawdziwy sukces. Wraz ze specjalnym wysłannikiem Hitlera, aroganckim Joachimem von Ribbentropem, wynegocjował angielsko-niemiecki traktat morski, który zezwalał na budowę okrętów podwodnych i podnosił limit niemieckich sił nawodnych do trzydziestu pięciu procent liczebności marynarki angielskiej. Najważniejszy zapis paktu miał jednak zostać poddany próbie dopiero teraz. W przebłysku geniuszu Ernst nakłonił Ribbentropa, by procent wielkości sił ustalono nie w liczbie statków, jak stanowił traktat wersalski, ale w tonażu.

Niemcy mogły teraz w majestacie prawa zbudować nawet więcej okrętów, niż miała Wielka Brytania, pod warunkiem, że ich łączny tonaż nie przekroczy magicznych trzydziestu pięciu procent. Co więcej, od początku Ernst i Erich Raeder, głównodowodzący marynarki, zamierzali budować lżejsze, bardziej zwrotne i groźniejsze okręty bojowe zamiast olbrzymich pancerników, z jakich w większości składała się brytyjska flota wojenna – jednostek, które były narażone na atak samolotów i okrętów podwodnych.

Pytanie jednak brzmiało: czy Anglicy zgłoszą protest, gdy zobaczą raporty ze stoczni i uświadomią sobie, że niemiecka marynarka będzie znacznie potężniejsza, niż oczekiwali?

Człowiek, który przed chwilą dzwonił, niemiecki dyplomata z Londynu, zameldował, że rząd brytyjski zapoznał się z liczbami i bez namysłu je zaaprobował.

Cóż za wspaniały sukces!

Ernst sporządził notatkę dla Fiihrera, by jak najprędzej przekazać mu dobrą wiadomość, po czym kazał posłańcowi doręczyć mu ją osobiście.

W chwili gdy zegar ścienny wybijał czwartą, do gabinetu wkroczył łysiejący mężczyzna w średnim wieku ubrany w brązową tweedową marynarkę i prążkowane spodnie.

– Pułkowniku, właśnie…

Ernst pokręcił głową i położył palec na ustach, uciszając profesora Ludwiga Keitla, następnie odwrócił się i wyjrzał przez okno.

– Doprawdy cudowne popołudnie.Keitel spojrzał na niego zdziwiony; był jeden z najgorętszych dni w roku, temperatura sięgała trzydziestu czterech stopni, a wiatr niósł suchy piasek. Milczał jednak, unosząc pytająco brew.

Ernst pokazał drzwi. Keitel skinął głową i razem wyszli na korytarz, a następnie opuścili budynek kancelarii. Skręciwszy na północ w Wilhelmstrasse, dotarli do alei Unter den Linden i skręcili na zachód, cały czas rozmawiając tylko o pogodzie, olimpiadzie i nowym amerykańskim filmie, który niebawem miał trafić do kin. Podobnie jak Fiihrer, obaj uwielbiali Gretę Garbo. W Niemczech zezwolono na rozpowszechnianie „Anny Kareniny” z jej udziałem, mimo że akcja toczyła się w Rosji, a dzieło uważano za dwuznaczne moralnie. Dyskutując o ostatnich rolach Garbo, weszli do Tiergarten tuż za Bramą Brandenburską.

Wreszcie, upewniwszy się, że nikt nie podąża ich śladem, Keitel zapytał:

– O co chodzi, Reinhardzie?

– Panuje wśród nas jakiś obłęd, profesorze. – Ernst westchnął.

– Nie żartujesz? – spytał Keitel z sardonicznym uśmiechem.

– Wczoraj Fiihrer polecił mi przedstawić raport z Badań Waltham.

Profesor Keitel przez chwilę oswajał się z tą informacją.

– Fiihrer? Osobiście?

– Miałem nadzieję, że zapomni. Wydawał się bez reszty zaabsorbowany olimpiadą. Ale widocznie nie zapomniał. – Ernst pokazał profesorowi list od Hitlera i opowiedział, jak Fiihrer dowiedział się o badaniach. – Dzięki człowiekowi, który ma więcej kilogramów niż tytułów.