– Zaraz wracam.
Paul patrzył w ślad za oddalającym się Morganem i zobaczył, jak jeden z kalekich weteranów ostrożnie podchodzi do tarasu restauracji, żebrząc o jałmużnę. Przy balustradzie zjawił się krzepki kelner i szybko go przegonił.
Siedzący kilka ławeczek dalej mężczyzna w średnim wieku podniósł się z miejsca i usiadł obok Paula. Wykrzywił się, ukazując ciemne zęby i zrzędliwym tonem rzekł:
– Widział pan? To zbrodnia, jak niektórzy traktują bohaterów.
– Owszem. – Co mam zrobić? – zastanawiał się Paul. Gdyby wstał i odszedł, wzbudziłby podejrzenia. Miał nadzieję, że mężczyzna zamilknie.
Ale Niemiec, przyjrzawszy mu się uważnie, ciągnął:
– Ma pan swoje lata. Był pan na wojnie.
To nie było pytanie. Paul przypuszczał, że dwudziestokilkuletni Niemiec mógł podczas wojny uniknąć walki tylko dzięki nadzwyczajnym okolicznościom.
– Tak, oczywiście. – Myślał gorączkowo.
– Z jakiej to bitwy? – zapytał mężczyzna, wskazując ruchem głowy bliznę na podbródku Paula.
Tamta bitwa nie miała żadnego związku z działaniami militarnymi; wrogiem był sadystyczny żołnierz mafii Morris Starble, który zranił go nożem w tawernie w HelPs Kitchen, a pięć minut później umarł za budynkiem.
Nieznajomy patrzył na niego wyczekująco. Paul musiał coś powiedzieć, wspomniał więc o bitwie, o której wiedział najwięcej: „Saint Mihiel”. Przez cztery dni września 1918 roku Paul i pozostali żołnierze Pierwszej Dywizji Piechoty TV Korpusu brnęli w błocku przez siekący deszcz, by zaatakować głębokie na dwa i pół metra niemieckie okopy, których strzegły zasieki i gniazda karabinów maszynowych.
– Tak, tak! I ja tam byłem! – Rozpromieniony człowiek serdecznie uścisnął dłoń Paula. – Co za zbieg okoliczności! Towarzyszu!
Trafiłem, pomyślał z goryczą Paul. Jakie może być prawdopodobieństwo takiego zdarzenia? Starał się jednak wyglądać na mile zaskoczonego przypadkowym spotkaniem. Niemiec mówił dalej do swego towarzysza broni:
– A więc był pan w oddziale C! Pamięta pan ten deszcz? Nigdy w życiu takiego nie widziałem. Gdzie pan był?
– Na zachodniej flance klina.
– Biłem się z Drugim Francuskim Korpusem Kolonialnym.
– Na nas nacierali Amerykanie – rzekł Paul, pospiesznie przeglądając w myślach wspomnienia sprzed dwudziestu lat.- Ach, pułkownik George Patton! Błyskotliwy i szalony człowiek. Gonił wojsko po całym polu bitwy. I te czołgi! Pojawiały się jak spod ziemi. Nigdy nie wiedzieliśmy, gdzie uderzy. Piechotą się nie przejmowałem. Ale czołgi… – Pokręcił głową, krzywiąc się.
– Tak, to była bitwa.
– Jeżeli to pańska jedyna rana, to miał pan szczęście.
– Rzeczywiście, Bóg nade mną czuwał. A pan był ranny? – spytał Paul.
– Dostałem odłamkiem szrapnela w łydkę. Do dzisiaj go noszę. Pokazuję tę ranę bratankowi. Ma kształt klepsydry. Dotyka lśniącej blizny i śmieje się radośnie. Ach, co to były za czasy. – Pociągnął łyk z piersiówki. – Wielu ludzi straciło przyjaciół pod Saint Mihiel. Ja nie. Moi zginęli wcześniej. – Zamilkł, podsuwając piersiówkę Paulowi, który pokręcił głową.
Z restauracji wyszedł Morgan i dał mu znak.
– Muszę iść – oświadczył Paul. – Miło było spotkać weterana i zamienić parę słów.
– Tak.
– Do zobaczenia panu. Heil Hitler.
– Ach, tak. Heil Hitler.
Paul podszedł do Morgana, który rzekł:
– Może się już z nami spotkać.
– Nie mówiłeś mu, po co mi broń?
– Nie, w każdym razie nie powiedziałem mu prawdy. Myśli, że jesteś Niemcem i chcesz zabić jakiegoś szefa gangu z Frankfurtu, który cię oszukał.
Ruszyli w głąb dzielnicy, która zdawała się wyglądać coraz nędzniej, aż po kilku przecznicach dotarli do lombardu. Na brudnej okratowanej wystawie widać było instrumenty muzyczne, walizki, brzytwy, biżuterię, lalki i setki innych przedmiotów. Na drzwiach wisiała tabliczka „ZAMKNIĘTE”. Kilka minut czekali w przedsionku i wreszcie zjawił się niski łysiejący mężczyzna. Skinął głową Morganowi, nie zwracając uwagi na Paula, rozejrzał się po ulicy, a potem wpuścił ich do środka. Oglądając się za siebie, zamknął drzwi i przekręcił klucz, a następnie opuścił roletę.
Weszli do pełnego kurzu i cuchnącego stęchlizną lombardu.
– Tędy.
Właściciel lombardu zaprowadził ich za grube podwójne drzwi, które zamknął i zaryglował, potem długimi schodami do wilgotnej piwnicy oświetlonej tylko dwiema żółtymi żarówkami.
Kiedy wzrok przyzwyczaił mu się do półmroku, Paul ujrzał na stojakach pod ścianami dwa tuziny karabinów.
Właściciel podał Paulowi karabin z celownikiem optycznym.
– To mauzer, kalibru 7,92 milimetra. Łatwo się składa, można go więc nosić w walizce. Niech pan popatrzy przez celownik. Najlepsza optyka na świecie.
Pstryknął włącznikiem światła i oczom Paula ukazał się tunel długości mniej więcej trzydziestu metrów, na którego końcu leżały worki z piaskiem, a do jednego z nich przypięto papierową tarczę.
Paul wziął karabin do rąk. Poczuł pod palcami gładkie drewno wyszlifowanego i lakierowanego korpusu broni. Wyczuł woń oleju, kreozotu i skóry rzemienia. W pracy rzadko używał karabinów, a słodkie zapachy i dotyk twardego drewna i metalu wywołały w nim wspomnienia. Poczuł fetor błota okopów, ekskrementów, spalin z dieslowskich silników. I smród śmierci, podobny do zapachu mokrego, gnijącego kartonu.
– Mam też specjalne kule, wydrążone na końcu, jak pan widzi. Zabijają o wiele skuteczniej od standardowych pocisków.
Paul kilka razy strzelił na sucho, starając się wyczuć spust. Wcisnął naboje do magazynka, a potem usiadł przy ławce, opierając karabin o klocek drewna nakryty tkaniną. Zaczął strzelać. Huk był ogłuszający, lecz nie zwracał na niego uwagi. Patrzył przez celownik, koncentrując się na czarnych kropkach tarczy. Poprawił nieco ustawienie lunety i powoli wystrzelał pozostałe dwadzieścia pocisków, które były w pudle z amunicją.
– Dobry – powiedział, a raczej krzyknął, ponieważ na chwilę ogłuchł. – Dobra broń. – Kiwając głową, oddał karabin właścicielowi lombardu, który go rozłożył, wyczyścił i razem z amunicją włożył do sfatygowanej walizki z płyty pilśniowej.
Morgan wziął walizkę, podając kopertę właścicielowi lombardu, który zgasił światła na strzelnicy i zaprowadził ich na górę. Wyjrzał na zewnątrz, dał znak, że wszystko w porządku i po chwili znów znaleźli się na ulicy. Paul usłyszał metaliczny głos odbijający się echem od murów. Parsknął śmiechem.
– Nie da się przed nim uciec.
Po drugiej stronie ulicy, na przystanku tramwajowym zainstalowano głośnik, z którego dudnił męski głos, monotonnie recytujący dalsze instrukcje dotyczące ochrony zdrowia.
– Nigdy nie przestają mówić?
– Nigdy – odparł Morgan. – Kiedyś historia uzna, że wkład narodowych socjalistów w kulturę to brzydkie budownictwo, kiepskie rzeźby z brązu i niekończące się przemowy… – Uniósł walizkę z mauzerem. – Wracajmy na plac. Muszę zadzwonić do swojego człowieka i sprawdzić, czy znalazł informacje, które pozwolą ci skorzystać z tego osiągnięcia niemieckiej techniki.
Zakurzona dekawka skręciła na plac Listopada 1923 i ponieważ nie było gdzie zaparkować na rojnej ulicy, zatrzymała się na krawężniku, o mały włos nie potrącając sprzedawcy handlującego wątpliwej jakości owocami.
– Ach, jesteśmy na miejscu, Janssen – rzekł Willi Kohl, ocierając twarz. – Pistolet masz w pogotowiu.