– Nie – mruknął Kohl i pędem wybiegł. Zrozumiał już, że podejrzany zapłacił chłopcom, aby po prostu rzucili kilka skrzynek pod okno, zostawiając ślady w kurzu, a potem odłożyli je na stertę, za którą ukryli się obaj mężczyźni. Potem chłopcy prawdopodobnie mieli udawać zaniepokojenie, by Kohl pomyślał, że podejrzani wspięli się do budynku po skrzynkach.
Wypadł z podwórza i zobaczył żywy dowód statystyki, którą jako sumienny policjant znał doskonale: najpopularniejszym środkiem transportu w Berlinie były rowery, których setki przemykały ulicami, zacierając ślady ucieczki podejrzanych równie skutecznie jak obłok gęstego dymu.Pozbyli się rowerów i ruszyli pieszo ulicą niecały kilometr od placu Listopada 1923.
Paul i Morgan szukali innej restauracji lub baru z telefonem.
– Skąd wiedziałeś, że są w „Edelweiss Cafe”? – spytał Morgan, z trudem łapiąc oddech po szybkiej jeździe rowerem.
– Zobaczyłem samochód zaparkowany na krawężniku.
– Ten czarny.
– Zgadza się. Z początku wcale się nim nie przejąłem. Ale coś mi się nagle skojarzyło. Przypomniałem sobie, jak parę lat temu szedłem wykonać pewną robotę. Okazało się, że nie tylko ja postanowiłem odwiedzić Bo Gillette’a. Przede mną zjawili się tam gliniarze z Brooklynu. Byli jednak leniwi i zaparkowali pod samym domem, wjeżdżając na krawężnik. Pomyśleli sobie: auto nieoznakowane, kto zwróci na nie uwagę? Bo Gilette zwrócił. Zjawił się, zrozumiał, że go szukają, i zniknął. Potem cały miesiąc próbowałem go odnaleźć. Dlatego coś mi powiedziało: wóz policji. I kiedy ten młodszy wyszedł, od razu się domyśliłem, że to ten sam człowiek, którego widziałem na tarasie „Ogrodu Letniego”.
– Wyśledzili nas od Dresden Allee do „Ogrodu Letniego”, a potem tu… Jakim cudem?
Paul sięgnął wstecz pamięcią. Nie mówił Kathe Richter, że się tu wybiera, i kilkanaście razy się upewniał, czy nikt go nie śledzi w drodze z pensjonatu na postój taksówek. Nie mówił nikomu w wiosce olimpijskiej. Tu mógł ich zdradzić właściciel lombardu, ale nie mógł nic wiedzieć o „Ogrodzie Letnim”. Nie, dwaj pracowici gliniarze wytropili ich dzięki własnemu sprytowi.
– Taksówki – orzekł w końcu Paul.
– Co?
– To jedyna odpowiedź. Jechałem taksówką do „Ogrodu Letniego” i tutaj. Od tej chwili, jeżeli nie chcemy spartaczyć sprawy, trzeba kazać kierowcy zatrzymywać się dwie, trzy przecznice od miejsca, do którego będziemy się wybierali.
Oddalali się od placu Listopada 1923. Kilka przecznic dalej znaleźli piwiarnię z publicznym telefonem. Morgan wszedł, by zadzwonić do swojego informatora, tymczasem Paul zamówił piwa, nie przestając się czujnie rozglądać. Nie zdziwiłby się wcale, widząc biegnących ich śladem tamtych dwóch gliniarzy.
Kim oni, u diabła, byli?
Morgan wrócił do stolika ze zmartwioną miną.
– Mamy kłopot. – Pociągnął łyk piwa i otarł wąsy, po czym nachylił się do Paula. – Nie podają żadnych wiadomości. Przyszedł rozkaz od Himmlera czy Heydricha – mój człowiek nie wie dokładnie od kogo – żeby do odwołania nie udzielać żadnych informacji o publicznych wystąpieniach funkcjonariuszy partyjnych ani urzędników rządowych. Nie ma żadnych konferencji prasowych. Cisza. Komunikat przekazano zaledwie parę godzin temu.
Paul opróżnił pół kufla.
– Co robimy? Wiesz cokolwiek o rozkładzie zajęć Ernsta?
– Nie wiem nawet dokładnie, gdzie mieszka, gdzieś w Charlottenburgu. Może moglibyśmy go przydybać pod kancelarią i pójść za nim. Ale to ryzyko. Jeżeli zbliżysz się do ważnego urzędnika na mniej niż sto pięćdziesiąt metrów, możesz się spodziewać, że cię wylegitymują i zatrzymają, jeżeli im się nie spodobasz.
Paul zastanawiał się przez chwilę.
– Mam myśl – powiedział. – Być może uda mi się zdobyć jakieś informacje.
– O czym?
– O Ernście – odparł Paul.
– Ty? – zdziwił się Morgan.
– Będę potrzebował ze dwieście marek.
– Tyle mogę ci dać. – Morgan odliczył banknoty i wsunął Paulowi.
– A twój człowiek w Ministerstwie Informacji? Sądzisz, że mógłby się czegoś dowiedzieć o osobach, które nie są funkcjonariuszami partii ani urzędnikami?
Morgan wzruszył ramionami.
– Tego ci nie zagwarantuję. Ale jedno wiem na pewno – jeżeli narodowi socjaliści coś potrafią, to zbierać informacje na temat swoich obywateli.
Janssen i Kohl opuścili kamienicę z podwórzem.
Pani Haeger nie potrafiła podać rysopisu podejrzanych, choć przyczyną była, jak na ironię, prawdziwa ślepota, nie polityczna. Zasnuwająca jej oczy katarakta pozwoliła wprawdzie ciekawskiej staruszce zobaczyć mężczyzn ukrywających się za skrzynkami, a potem uciekających na rowerach, lecz uniemożliwiła dostrzeżenie szczegółów ich wyglądu.
Zniechęceni wrócili na plac Listopada 1923 i podjęli przerwane poszukiwania: chodzili po ulicy, rozmawiali z handlarzami i kelnerami, pokazując im wydruk portretu ofiary i wypytując o podejrzanego.Ich wysiłki były bezowocne – dopóki nie dotarli do piekarni po drugiej stronie parku, ukrytej w cieniu pomnika Hitlera. Korpulentny mężczyzna w białym fartuchu przyznał w rozmowie z Kohlem, że widział taksówkę, która mniej więcej godzinę wcześniej zatrzymała się po drugiej stronie ulicy. Powiedział, że taksówka to niecodzienny widok, ponieważ tutejszych mieszkańców nie stać na korzystanie z taksówek, poza tym trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek spoza dzielnicy chciał tu przyjeżdżać, w każdym razie na pewno nie taryfą.
Piekarz zauważył wysokiego mężczyznę o gładko zaczesanych włosach, który rozejrzał się po ulicy i poszedł pod pomnik. Przez jakiś czas siedział na ławce, a potem odszedł.
– W co był ubrany?
– Miał na sobie jasne ubranie. Nie widziałem wyraźnie.
– Dostrzegł pan jakieś inne znaki szczególne?
– Nie, panie inspektorze. Miałem klienta.
– Miał przy sobie walizkę albo torbę na ramię?
– Nie sądzę, panie inspektorze.
Czyli hipoteza Kohla była słuszna: najprawdopodobniej podejrzany zatrzymał się gdzieś niedaleko Liitzowplatz i przyjechał tu w jakiejś sprawie.
– Dokąd poszedł?
– Nie widziałem, panie inspektorze. Przykro mi. Oczywiście, ślepota. Ale przynajmniej miał potwierdzenie, że podejrzany rzeczywiście przybył tu niedawno.
W tym momencie zza rogu wyjechał czarny mercedes i zahamował niedaleko piekarni.
– Ach – mruknął Kohl, przyglądając się, jak z samochodu wysiada Peter Krauss. Wiedział, jak funkcjonariusz gestapo go odnalazł. Przepisy wymagały, by inspektor informował oficerów dyżurnych, dokąd wychodzi, ilekroć opuszczał Alex w godzinach pracy. Zastanawiał się, czy dziś nie zachować tej wiedzy dla siebie. Lecz Williemu Kohlowi niełatwo było ignorować regulamin, zanim więc wyszedł, zanotował „plac Listopada 1923” i przewidywaną godzinę powrotu.
Krauss przywitał go skinieniem głowy.
– Rutynowy obchód, Willi. Ciekaw jestem, jak idzie praca nad sprawą.
– Jaką sprawą? – spytał Kohl wyłącznie z przekory.
– Zabójstwa w Dresden Allee, rzecz jasna.
– Ach, wygląda na to, że siły naszego wydziału zostały uszczuplone. Z niewiadomego powodu – dodał cierpkim tonem. – Ale wydaje się nam, że podejrzany być może odwiedził to miejsce.
– Mówiłem ci, że wypytam swoich ludzi. I z przyjemnością pragnę cię zawiadomić, że jeden z moich informatorów dowiedział się z pewnego źródła, że zabójca istotnie jest cudzoziemcem.
Kohl wyciągnął notatnik i ołówek.
– A jak się nazywa podejrzany?
– Tego nie wie.
– Jakiej jest narodowości?
– Nie potrafił określić.
– Kim jest ten informator? – spytał zirytowany Kohl.
– Och, tego nie mogę ujawnić.