Obecnie nurtowało go pytanie: jaki człowiek mógłby odebrać życie innemu? I dlaczego?
I oczywiście, kto to był? Wymówił te słowa szeptem, myśląc o rysunku wykonanym przez ulicznego malarza na placu Listopada 1923. Janssen zaniósł portret do drukarni, aby go powielono podobnie jak fotografię ofiary. Nie był to bynajmniej zły rysunek. Widać było kilka śladów po poprawkach i wymazaniu nieudanych kresek, lecz rysy twarzy były wyraźne: kwadratowa szczęka, gęste, nieco falowane włosy, blizna na podbródku i plaster przyklejony na policzku.
– Kim jesteś? – szepnął inspektor.
Willi Kohl znał już fakty: wzrost mężczyzny, wiek, kolor włosów i prawdopodobnie narodowość, wiedział nawet, w jakim mieście mieszka. Z wieloletniego doświadczenia w pracy śledczej wiedział jednak, że aby odnaleźć pewnych przestępców, trzeba poznać o wiele więcej szczegółów. Żeby naprawdę ich zrozumieć, należy mieć coś więcej: intuicję. Była to jedna z największych zdolności Kohla. Umysł inspektora łączył ze sobą tropy i zdarzenia, dokonując odkryć, które od czasu do czasu zaskakiwały nawet jego. Lecz teraz nie zanosiło się na nic takiego. Coś w tej sprawie było nie tak.
Odchylił się na krześle, przeglądając notatnik i pykając fajkę (jedną z zalet pracy w tępionym kripo był fakt, że w przeciwieństwie do innych policyjnych świątyń w tutejszych gabinetach i korytarzach nie zabraniano palenia tytoniu, którym gardził Hitler). Kohl wydmuchał dym w sufit i westchnął.
Żadna z jego poprzednich próśb nie przyniosła dotąd rezultatów. Technik z laboratorium nie znalazł odcisków palców na przewodniku po wiosce olimpijskiej, który odnaleźli na miejscu awantury ze szturmowcami, a analityk (tak, jeden jedyny analityk) nie zidentyfikował odcisków z Dresden Allee. I wciąż nie nadchodziły wieści od lekarza sądowego. Ile, u diabła, może trwać rozcięcie człowieka i badanie krwi?
Spośród kilkudziesięciu zgłoszeń o zaginionych, jakie napłynęły dziś do kripo, żaden rysopis nie pasował do człowieka, który na pewno był czyimś synem, ojcem, może mężem lub kochankiem…
Z posterunków z okolic Berlina nadeszło kilka telegramów z nazwiskami osób, które w ciągu ubiegłego roku kupiły hiszpańskie pistolety Star Modelo A lub amunicję Largo. Lista była jednak niekompletna i ku swemu rozczarowaniu Kohl dowiedział się, że się mylił: broń nie była wcale taka rzadka, jak przypuszczał. Sprzedano wiele egzemplarzy tych skutecznych pistoletów – być może z powodu bliskich związków, jakie łączyły Niemcy i nacjonalistów Franco w Hiszpanii. Obecnie w spisie nabywców figurowało pięćdziesiąt sześć osób z Berlina i okolic, lecz nie sprawdzono jeszcze wielu sklepów. Funkcjonariusze meldowali także, że niektóre sklepy nie prowadziły rejestru albo były zamknięte w sobotę.
Poza tym, jeżeli podejrzany przyjechał do miasta dopiero wczoraj, jak należało przypuszczać, prawdopodobnie nie kupił tej broni osobiście. Lista mogła się okazać cenna: możliwe, że zabójca skradł komuś pistolet, zabrał ofierze albo dostał od kompana, który przebywał w Berlinie od dłuższego czasu.
Zrozumieć niewytłumaczalne…
Nie tracąc nadziei na zdobycie listy pasażerów statku „Manhattan”, Kohl wysłał telegramy do kapitanatu portu w Hamburgu i do United States Lines, właściciela i armatora transatlantyku, prosząc w nich o kopię dokumentu. Nie był jednak dobrej myśli; nie był nawet pewien, czy w porcie w ogóle mają kopię. Jeżeli natomiast chodzi o linie oceaniczne, musieliby znaleźć dokument, wykonać jego kopię i przesłać pocztą lub dalekopisem do siedziby kripo; mogło to trwać kilka dni. W każdym razie na żadną z tych próśb nie uzyskał jeszcze odpowiedzi.
Wysłał nawet telegram do sklepu Manny w Nowym Jorku, prosząc o nazwiska nabywców, którzy ostatnio kupowali model kapelusza Stetson Mity-Lite. Z Ameryki też nikt się jeszcze nie odezwał.
Zniecierpliwiony zerknął na mosiężny zegar stojący na biurku. Robiło się późno i Kohl umierał już z głodu. Chciał albo zrobić sobie przerwę w dochodzeniu, albo wrócić do domu i zjeść z rodziną kolację.
W drzwiach stanął Konrad Janssen.
– Mam, panie inspektorze.
Podał mu plik wydrukowanych portretów pachnących jeszcze świeżą farbą.
– Dobrze… Niestety, Janssen, mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie na wieczór.
– Tak jest, zrobię, co tylko będę mógł.
Poważny Janssen miał jeszcze tę zaletę, że nie zniechęcała go ciężka praca.
– Weźmiesz DKW i pojedziesz z powrotem do wioski olimpijskiej. Pokażesz rysunek każdej osobie, jaką spotkasz, Amerykanom i innym, i sprawdzisz, czy ktoś go rozpozna. Zostawisz parę kopii razem ze swoim numerem telefonu. Gdyby ci się nie poszczęściło, zawieź portrety na posterunek przy Liitzowplatz. Jeżeli przypadkiem znajdą podejrzanego, powiedz, żeby zatrzymali go w charakterze świadka i natychmiast do mnie zadzwonili. Nawet do domu.
– Tak jest.
– Dziękuję, Janssen… Zaczekaj, to twoja pierwsza sprawa morderstwa.
– Tak jest.
– Ach, nigdy nie zapomina się tej pierwszej. Doskonale sobie radzisz.
– Dziękuję, panie inspektorze. Kohl podał mu kluczyki do dekawki.
– Ostrożnie ze ssaniem. Lubi powietrze tak samo jak benzynę. Może nawet bardziej.
– Tak jest.
– Będę w domu. Dzwoń, gdy tylko pojawi się coś nowego.
Po wyjściu młodzieńca Kohl rozwiązał i zdjął buty. Z szuflady wyciągnął pudełko z wełną i owinął nią palce u stóp, zwracając uwagę na najwrażliwsze miejsca. Następnie włożył parę puszystych kulek do butów, które wsunął z powrotem, krzywiąc się z bólu.
Jego spojrzenie padło na zdjęcia z morderstw w Gatow i Charlottenburgu. Nie miał nowych wiadomości o raporcie z oględzin miejsc zbrodni ani przesłuchaniach świadków. Przypuszczał, że bajeczka o komunistycznym spisku, jaką uraczył Horchera, nie przyniosła skutku.
Wpatrywał się w fotografie: martwy chłopiec, kobieta próbująca schwycić nogę mężczyzny, który leżał za daleko, robotnik ściskający kurczowo łopatę… Serce się krajało. Wiedział, że prowadzenie tej sprawy jest niebezpieczne. Na pewno niebezpieczne dla jego dalszej kariery, może nawet zagrażające życiu. Nie miał jednak wyboru.
Dlaczego? Skąd ten wewnętrzny przymus, który kazał mu dążyć do zakończenia każdego dochodzenia w sprawie morderstwa?
Willi Kohl przypuszczał, że – choć brzmi to paradoksalnie – w śmierci odnajdywał równowagę. Albo ściśle mówiąc, w oddawaniu sprawców śmierci w ręce wymiaru sprawiedliwości. To był cel jego życia, dlatego lekceważąc zabójstwo – grubego mężczyzny w alei czy żydowskiej rodziny – zlekceważyłby własną naturę i popełniłby grzech.
Inspektor odłożył na bok fotografie. Wziął kapelusz, wyszedł z gabinetu i ruszył korytarzem starego budynku wyłożonym pruskimi płytkami, pruskim kamieniem i drewnem, wytartym w ciągu wielu lat, lecz mimo to nieskazitelnie czystym i wyfroterowanym do połysku. Szedł w promieniach czerwieniejącego słońca, które o tej porze roku było głównym źródłem światła w siedzibie kripo; Berlin pod rządami narodowych socjalistów stał się rozrzutny (Góring wciąż powtarzał: „Najpierw armaty, potem masło”), a personel techniczny budynku z całych sił starał się coś zaoszczędzić.
Kohl oddał samochód Janssenowi i musiał pojechać do domu tramwajem, zszedł więc schodami do tylnego wyjścia z komendy, skąd miał bliżej na przystanek.
U stóp schodów znajdowały się dwie tabliczki wskazujące drogę do cel, które znajdowały się po lewej, oraz do archiwum kartotek starych spraw na wprost. Inspektor skierował kroki w stronę archiwum, wspominając czasy, gdy jako asystent śledczego spędził tu wiele godzin, czytając dokumenty nie tylko po to, by poznać osiągnięcia wielkich pruskich detektywów, ale także dlatego, że lubił oglądać historię Berlina oczyma dawnych stróżów prawa.