Narzeczony jego córki, Heinrich, był urzędnikiem, lecz pasjonowała go praca policji. Kohl postanowił, że kiedyś go tu przyprowadzi i razem przejrzą stare kartoteki. Być może inspektor pokaże mu nawet dokumentację spraw, nad którymi sam wiele lat temu pracował.
Ledwie jednak przekroczył próg, stanął jak wryty; archiwa zniknęły. Kohl znalazł się w jasno oświetlonym korytarzu, w którym stało sześciu uzbrojonych mężczyzn. Nie byli ubrani w zielone mundury szupo; mieli na sobie czarne uniformy SS. Odwrócili się do niego niemal jednocześnie.
– Dobry wieczór panu – powiedział stojący najbliżej. Był szczupły i miał niespotykanie pociągłą twarz. – Pan…
– Inspektor Kohl. A panowie…
– Jeżeli szuka pan archiwum, to jest teraz na drugim piętrze.
– Nie. Chciałem po prostu skorzystać z drugiego wyjścia. – Kohl ruszył naprzód, lecz esesman wykonał nieznaczny ruch, jak gdyby chciał go zatrzymać. – Przykro mi, ale jest już nieczynne.
– Nic o tym nie słyszałem.
– Nie? Już od kilku dni się z niego nie korzysta. Będzie pan musiał wrócić na górę.
Kohl usłyszał dziwny dźwięk. Co to było? Mechaniczne klap, klap…
Korytarz nagle wypełnił słoneczny blask, gdy dwaj funkcjonariusze SS otworzyli drzwi po drugiej stronie i wtoczyli wózki załadowane kartonami. Skręcili do jednego z pomieszczeń na końcu korytarza.
– Właśnie o tym wyjściu mówiłem – powiedział do strażnika inspektor. – Wygląda na to, że jest jednak czynne.
– Ale nie dla wszystkich. Te odgłosy…
Klap, klap, klap – a w tle dudnienie jakiegoś silnika…
Kohl spojrzał w prawo przez uchylone drzwi, za którymi dostrzegł kilka dużych urządzeń mechanicznych. Kobieta w białym kitlu wkładała papier do jednego z nich. Pewnie przenieśli tu część drukarni kripo, pomyślał. Ale zauważył, że nie są to zwykłe arkusze papieru, lecz dziurkowane karty, które aparat sortował.
Ach, nareszcie Kohl zrozumiał. Wyjaśniła się dawna tajemnica. Jakiś czas temu dowiedział się, że rząd wynajął duże maszyny liczące i sortujące nazywane „DeHoMagami” – od nazwy producenta, niemieckiej filii amerykańskiej firmy IBM. Urządzenia wykorzystywały karty perforowane do analizowania i systematyzowania danych. Kohl bardzo się ucieszył, usłyszawszy o wydzierżawieniu urządzeń, które mogły być nieocenioną pomocą w śledztwach kryminalnych; dzięki nim ustalanie cech daktyloskopijnych lub analizowanie informacji balistycznych trwałoby sto razy krócej, niż gdyby robił to ręcznie technik. Maszyny mogły również ułatwić kojarzenie sposobu działania z określonymi przestępcami, a także śledzenie osób zwolnionych warunkowo i recydywistów.
Entuzjazm inspektora wkrótce osłabł, kiedy się okazało, że kripo nie będzie mogło korzystać z tych urządzeń. Zastanawiał się, kto je dostał i gdzie się znajdują. Teraz ku swemu zdumieniu przekonał się, że co najmniej dwa lub trzy pracują zaledwie sto metrów od jego gabinetu, strzeżone przez SS.
W jakim celu ich używano?
Zapytał o to strażnika.
– Nie potrafię panu powiedzieć, inspektorze – odparł szorstkim tonem. – Nie zostałem poinformowany.
Z pomieszczenia wyjrzała kobieta w białym kitlu. Znieruchomiała i powiedziała do kogoś parę słów. Kohl nic nie usłyszał, nie widział też osoby, z którą rozmawiała. Drzwi wolno się zamknęły, jak gdyby za dotknięciem różdżki.
Strażnik o pociągłej twarzy otworzył szeroko drzwi prowadzące na korytarz.
– Powtarzam panu, inspektorze, tędy nie można wyjść. Drugie wyjście znajdzie pan na górze, trzeba wejść po schodach i…
– Znam budynek – przerwał mu oschle Kohl i zawrócił.
– Coś ci przyniosłem – powiedział.
Byli w salonie Paula w pensjonacie przy Magdeburger Allee. Kathe Richter przyjęła od niego paczuszkę z zaciekawieniem i niepewnością; wyglądała na nieco zalęknioną, jak gdyby od lat nie dostała od nikogo prezentu. Przesunęła palcami po brązowym papierze, w który opakowany był przedmiot zdobyty przez Ottona Webbera.
– Och. – Wstrzymała oddech, spoglądając na oprawioną w skórę książkę z wytłoczonym napisem „Wiersze zebrane Johanna Wolfganga von Goethego”.
– Mój przyjaciel powiedział, że to nie jest nielegalne, ale nie jest też legalne. Czyli niedługo będzie nielegalne.- Stan zawieszenia – powiedziała, kiwając głową. – Tak samo było przez pewien czas z amerykańskim jazzem, który jest już zakazany. – Uśmiechając się, Kathe obracała tomik w dłoniach.
– Nie wiedziałem, że jego imiona są tradycją w mojej rodzinie. Spojrzała na niego pytająco.
– Mój dziadek miał na imię Wolfgang. Mój ojciec Johann. Kathe skwitowała ów przypadek uśmiechem, kartkując książkę.
– Pomyślałem sobie – zaczął Paul – jeśli nie jesteś zajęta… co byś powiedziała na kolację?
Twarz jej stężała.
– Mówiłam już, że podaję tylko śniadanie, nie… Roześmiał się.
– Nie, nie. Chcę cię zaprosić na kolację. Przy okazji może uda się zwiedzić kawałek Berlina.
– Chcesz…
– Chciałbym cię zabrać do miasta.
– Nie… nie mogę.
– Och, jeśli masz przyjaciela albo męża… – Wcześniej zerknął dyskretnie na jej rękę i nie zauważył obrączki, ale nie był pewien, jak w Niemczech deklaruje się zawarcie małżeństwa. – Też go zaproszę.
Kathe przez chwilę szukała słów i w końcu wyznała:
– Nie, nie mam nikogo, ale…
– Nie ma żadnych „ale” – oświadczył stanowczo Paul. – Przyjechałem do Berlina na krótko i chciałbym, żeby mi ktoś pokazał miasto. – Uśmiechnął się do niej, dodając po angielsku: – I wiedz, droga pani, że czniam wszelkie odmowy.
– Nie rozumiem słowa „czniam” – odrzekła. – Poza tym dawno nie byłam w restauracji. Taki wieczór mógłby być przyjemny…
Paul zmarszczył brwi.
– Popełniłaś błąd.
– Tak, jaki? – spytała.
– Nie mówi się „mógłby być”, tylko „będzie” przyjemny. Zaśmiała się lekko i obiecała przyjść za pół godziny. Kiedy wyszła do swojego pokoju, Paul wziął prysznic i przebrał się.
Trzydzieści minut później rozległo się pukanie. Paul otworzył drzwi i oniemiał. Ujrzał zupełnie inną kobietę.
Kathe miała na sobie czarną sukienkę, do której nie miałaby zastrzeżeń nawet Marion, bogini mody z Manhattanu – obcisłą, uszytą z połyskującego materiału, ze śmiałym rozcięciem z boku i krótkimi rękawami, które ledwie zakrywały jej ramiona. Sukienka z lekka zalatywała naftaliną. Kathe wyglądała na nieco skrępowaną, jak gdyby wstydziła się tak eleganckiego stroju i dlatego ostatnio chodziła tylko w domowych rzeczach. Ale oczy jej lśniły i Paulowi przemknęła przez głowę ta sama myśl co wcześniej: że emanuje z niej tłumione piękno i energia, sprawiając, że nie zauważało się matowej i bladej cery, kościstych palców i zmarszczek na czole.
Włosy Paula były nadal ciemne od płynu, lecz tym razem inaczej je uczesał, a potem chciał je ukryć pod kapeluszem, który w niczym nie przypominał brązowego stetsona; dziś po rozstaniu z Morganem kupił nakrycie głowy z ciemnego filcu i o szerokim rondzie. Miał na sobie granatowy dwurzędowy garnitur, koszulę Arrow i srebrzysty krawat. W sklepie, gdzie kupił kapelusz, zaopatrzył się także w puder, by zamaskować siniec i rankę. Nie miał już plastra.
Kathe wzięła tomik wierszy, który przedtem zostawiła w jego pokoju, i przerzuciła kilka stronic.