– Nie.
– Jeden na trzech chłopców nie zostaje przyjęty, bo ma płaskostopie od tego ciągłego maszerowania w szkole. To skandal.
– Ze wszystkim można przesadzić – zauważył. – Ja lubię sport.
– Wyglądasz na sportowca. Uprawiasz ćwiczenia siłowe?
– Trochę. Przede wszystkim uprawiam boks.
– Boks? Taki, w którym bijesz innych ludzi? Roześmiał się.
– Nie ma innego rodzaju boksu.
– To barbarzyństwo.
– Bywa, jeżeli opuści się gardę.
– Żartujesz – powiedziała. – Jak można zachęcać ludzi, żeby się ze sobą bili?
– Nie potrafię ci powiedzieć. Ale bardzo to lubię. To przyjemne.
– Przyjemne – powtórzyła kpiąco.
– Owszem, przyjemne – rzekł z rosnącym gniewem. – Życie jest ciężkie. Czasem człowiek potrzebuje przyjemności, kiedy cały świat tonie w gównie… Może pójdziesz kiedyś na mecz bokserski? Idź zobaczyć Maxa Schmelinga. Napij się piwa. Krzycz, aż ochrypniesz. Może ci się spodobać.
– Kakfif – rzuciła szorstko.
– Co?
– Kakfif – powtórzyła. – To skrót od „absolutnie wykluczone”.
– Jak chcesz.
Przez chwilę milczała.
– Jak ci dzisiaj mówiłam, jestem pacyfistką – oświadczyła. – Wszyscy moi przyjaciele w Berlinie są pacyfistami. Nie łączymy krzywdzenia ludzi z przyjemnością.
– Przecież nie krążę po ulicy jak szturmowiec z SA i nie tłukę niewinnych ludzi. A moi sparingpartnerzy? Sami tego chcą.
– Zachęcasz ich do zadawania bólu.
– Ależ nie, właśnie zniechęcam ich do zadawania ciosów. Na tym polega sparing.
– Jak dzieci – mruknęła. – Jesteście jak dzieci.
– Nie rozumiesz.- Dlaczego tak mówisz? Bo jestem kobietą? – zjeżyła się.
– Może. Tak, być może o to chodzi.
– Nie jestem głupia.
– Nie mam na myśli inteligencji. Mówię o tym, że kobiety nie mają skłonności do walki.
– Nie mamy skłonności do agresji. Ale jesteśmy gotowe walczyć w obronie swoich domów.
– Czasem zły wilk nie wchodzi do domu, ale czai się w pobliżu. Nie wyjdziesz, żeby go zabić?
– Nie.
– Udajesz, że go nie widzisz, i masz nadzieję, że sobie pójdzie?
– Właśnie tak. I uczę go, że wcale nie musi niszczyć.
– To śmieszne – orzekł Paul. – Nie można przekonać wilka, żeby był owieczką.
– Ależ można, jeśli się naprawdę chce – odparła. – I jeżeli ciężko się nad tym pracuje. Wielu ludzi nie ma na to jednak ochoty. Oni chcą walczyć. Chcą niszczyć, bo znajdują w tym przyjemność.
Zapadła ciężka cisza. Potem łagodniejszym tonem Kathe powiedziała:
– Ach, Paul, wybacz mi, proszę. Wyciągnąłeś mnie z domu, żebym poszła z tobą zaszaleć. Nie robiłam tego od wielu miesięcy. A ja tak ci się odwdzięczam. Czy Amerykanki też są takimi złośnicami?
– Niektóre tak, niektóre nie. Ale ty nie jesteś złośnicą.
– Trudno ze mną wytrzymać. Musisz zrozumieć, Paul – wiele kobiet w Berlinie tak się zachowuje. To silniejsze od nas. Po wojnie w kraju nie było mężczyzn. Musiałyśmy się stać mężczyznami i być twarde jak oni. Przepraszam.
– Nie masz za co przepraszać. Lubię kłótnie. To taka forma sparingu.
– Ach, sparingu! Z pacyfistką! – Wybuchnęła dziewczęcym śmiechem.
– Co by na to powiedzieli twoi przyjaciele?
– Właśnie, co by powiedzieli? – Wzięła go pod ramię i przeszli razem przez ulicę.
Mimo że Willi Kohl był „letni” – czyli politycznie neutralny – i nie należał do partii, cieszył się pewnymi przywilejami zarezerwowanymi dla zdeklarowanych narodowych socjalistów.
Na przykład, kiedy jeden z ważniejszych funkcjonariuszy kripo został przeniesiony do Monachium, Kohlowi zaproponowano przeprowadzkę do pozostawionego przez niego dużego czteropokojowego mieszkania w czyściutkim, ocienionym lipami zaułku przy Berliner Strasse niedaleko Charlottenburga. Od wojny Berlin cierpiał na poważny niedobór mieszkań i większość inspektorów kripo, nawet rangi Kohla, była skazana na gnieżdżenie się w „mieszkaniach ludowych” w nijakich, kanciastych domach w nijakich, kanciastych dzielnicach.
Kohl nie był pewien, za co właściwie spotkało go takie wyróżnienie. Najprawdopodobniej nagrodzono gotowość, z jaką zawsze pomagał innym funkcjonariuszom analizować informacje zebrane podczas oględzin miejsc zbrodni, wyciągać wnioski z dowodów i przesłuchiwać świadków czy podejrzanych. Kohl dobrze wiedział, że nieocenionym pracownikiem jest zawsze ten, dzięki komu jego koledzy – a zwłaszcza przełożeni – także wydają się nieocenieni.
Te cztery pokoje stanowiły jego azyl. Z publicznego miejsca pracy uciekał do prywatnego schronienia, gdzie byli tylko jego najbliżsi: żona, dzieci i czasem narzeczony Charlotte, Heinrich (który, rzecz jasna, zawsze sypiał w salonie).
Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze i wchodząc po schodach z grymasem bólu na twarzy, inspektor wyczuł zapach mięsa i cebuli. Heidi nigdy nie przygotowywała posiłków według ustalonego harmonogramu. Żony niektórych kolegów Kohla uroczyście deklarowały, że na przykład soboty, poniedziałki i środy będą dniami bezmięsnymi – w dowód lojalności wobec państwa. Gospodarstwo domowe Kohla w sile co najmniej siedmiu osób często obywało się bez mięsa ze względu na braki rynkowe i koszty, lecz Heidi sprzeciwiała się przestrzeganiu jakichkolwiek rytuałów. Dziś na stole mogły się zjawić bakłażany z boczkiem w sosie śmietanowym albo zapiekane cynaderki, albo Sauerbraten czy nawet włoski makaron z pomidorami. I obowiązkowy deser. Willi Kohl uwielbiał Linzertorte i strudel.
Sapiąc po wspinaczce, otworzył drzwi i na spotkanie wybiegła mu jedenastoletnia Hanna, mała Aryjka w każdym calu – blondynka, mimo że oboje rodzice mieli ciemne włosy. Zarzuciła mu ręce na szyję.
– Papa! Mogę zanieść do pokoju twoją fajkę?
Kohl wysupłał ją z kieszeni i podał dziewczynce, która zaniosła fajkę z pianki morskiej na stojak, gdzie mieściło się kilkadziesiąt innych.
– Wróciłem! – zawołał.
W drzwiach ukazała się Heidi i ucałowała męża w obydwa policzki. Była młodsza od niego o kilka lat, lecz po urodzeniu każdego kolejnego dziecka przybierała na wadze parę kilogramów i dziś była pulchną kobietą o podwójnym podbródku i wydatnym biuście. Lecz tak właśnie powinno być; Kohl uważał, że należy się rozwijać z towarzyszką życia i duchowo, i cieleśnie. Jako matka pięciorga dzieci dostała od partii dyplom. (Kobiety z większą liczbą potomstwa otrzymywały wyższe zaszczyty; za urodzenie dziewięciorga dzieci przysługiwał order złotej klasy. Małżeństwu, które miało mniej niż czworo dzieci, nie wolno się było nawet nazywać „rodziną”). Heidi ze złością wepchnęła jednak pergamin na dno sekretarzyka. Chciała być matką tylu dzieci, bo cieszyło ją wszystko, co się z nimi wiązało – pragnęła dawać im życie, wychowywać je i czuwać nad ich życiową drogą – a nie dlatego, że Człowieczek życzył sobie zwiększyć populację Trzeciej Rzeszy.
Żona inspektora zniknęła, a po chwili zjawiła się z pełnym kieliszkiem. Przed kolacją pozwalała mężowi tylko na odrobinę mocnego trunku. Od czasu do czasu narzekał na to rac jonowanie sznapsa, lecz w głębi duszy był z tego zadowolony. Znał wielu policjantów, którzy nie potrafili przestać po drugim kieliszku. Albo drugiej butelce.
Przywitał się z siedemnastoletnią Hildę, która jak zwykle siedziała z nosem w książce. Wstała, przytuliła ojca i wróciła na kanapę. Smukła dziewczyna była w rodzinie uczoną. Ostatnio spotykały ją jednak pewne trudności. Sam Goebbels określił życiowy cel kobiety: powinna być piękna i powiększać naród Trzeciej Rzeszy. Uniwersytety w większości były dla dziewcząt zamknięte, a jeśli już je przyjmowały, oferowały im jedynie dwa kierunki studiów: gospodarstwo domowe (którego absolwentki pogardliwie nazywano „magistrami od garnków”) lub nauczanie. Ale Hildę pragnęła studiować matematykę i nauki ścisłe i kiedyś zostać profesorem na uniwersytecie. Kobietom wolno było jednak uczyć tylko niższe klasy. Kohl sądził, że obie starsze córki są równie inteligentne, lecz nauka łatwiej przychodziła Hildę niż energicznej i ruchliwej Charlotte, która była o cztery lata starsza. Często nie mógł się nadziwić, jak to się stało, że Heidi urodziła tak podobne i jednocześnie tak różne istoty.