Inspektor wyszedł na mały balkon, gdzie często siedział do późnej nocy, ćmiąc fajkę. Popatrzył na ogniście czerwonopomarańczowe chmury rozświetlone ostatnimi promieniami słońca. Pociągnął łyczek ostrego sznapsa. Drugi łyk miał łagodniejszy smak i Kohl usadowił się wygodnie na krześle, starając się nie myśleć o otyłym martwym mężczyźnie, o okropnych morderstwach w Gatow i Charlottenburgu, o Piętrze – proszę wybaczyć, Peterze – Kraussie, o tajemniczym terkocie „DeHoMagów” w suterenie komendy kripo. Próbował też nie myśleć o sprytnym podejrzanym, kliencie sklepu Manny w Nowym Jorku.
Kim jesteś?
W korytarzu rozległ się jakiś rumor. Wracali chłopcy. Ich kroki zadudniły na schodach. Pierwszy wpadł młodszy Herman, zamykając przed nosem drzwi Gunterowi, który zdążył je zablokować i skoczył na brata. Kiedy zobaczyli ojca, natychmiast przerwali zapasy.
– Papa! - wrzasnął Herman i uściskał go. Gunter na powitanie uniósł tylko głowę. Szesnastolatek przestał ściskać rodziców dokładnie półtora roku temu. Kohl przypuszczał, że zachowanie wszystkich synów przebiega według tego samego schematu od czasów Ottona I, jeśli nie dawniejszych.
– Umyjcie się przed jedzeniem – zawołała Heidi.
– Przecież pływaliśmy. Byliśmy na basenie przy Wilhelm Marr Strasse.
– Wobec tego zmyjecie z siebie wodę z basenu – oświadczył ojciec.
– Co jest na kolację, Mutti? - zapytał Herman.
– Im wcześniej się wykąpiecie, tym prędzej zobaczycie – odparła.
Wybiegli na korytarz jak nadciągająca nastoletnia katastrofa.
Kilka chwil później przyszli Heinrich i Charlotte. Kohl lubił młodego człowieka (nigdy nie pozwoliłby córce wyjść za kogoś, kogo by nie darzył szacunkiem). Lecz przystojny blondyn, zafascynowany pracą policji, od razu zasypał inspektora pytaniami o ostatnie sprawy. Zwykle Kohl chętnie mu o wszystkim opowiadał, ale dziś ostatnią rzeczą, o jakiej pragnął mówić, był przebieg dnia. Zaczął rozmowę o olimpiadzie, skutecznie zmieniając temat. Wszyscy słyszeli przeróżne plotki o ekipach, reprezentacjach wielu krajów, faworytach.
Niedługo potem zasiedli przy stole w jadalni, Kohl otworzył dwie butelki wina z Mosel-Saar-Ruwer i nalał każdemu, nawet odrobinkę dzieciom. Rozmowa, jak zwykle w domu Kohlów, obracała się wokół wielu różnych spraw. Tę porę dnia inspektor lubił najbardziej. Był z tymi, których kochał… i mógł swobodnie mówić. Przypatrywał się po kolei wszystkim twarzom, kiedy się śmiali i przekomarzali. Dostrzegał każdy gest i minę, zwracał uwagę na każdy ton głosu. Można by pomyśleć, że robił to odruchowo jako doświadczony policjant. Ale nie. Obserwował i wyciągał wnioski, ponieważ należało to do jego rodzicielskich obowiązków. Dziś zauważył coś, co go zaniepokoiło i zanotował spostrzeżenie w pamięci jak kluczowy trop odnaleziony na miejscu zbrodni.
Kolacja skończyła się dość szybko, mniej więcej po godzinie; upał osłabił apetyty wszystkim z wyjątkiem Kohla i jego synów. Heinrich zaproponował grę w karty, lecz Kohl pokręcił głową.
– Beze mnie. Pójdę zapalić – oznajmił. – I chyba wymoczę nogi. Gunter, przynieś mi, proszę, kociołek gorącej wody.
– Dobrze, tato.
Kohl poszedł po miednicę i sole. Opadł na skórzany fotel w swoim pokoju, ten sam, w którym siadywał jego ojciec po długim pracowitym dniu spędzonym na polu, nabił fajkę i zapalił. Po kilku minutach do pokoju wszedł jego najstarszy syn, niosąc jedną ręką parujący kociołek, który musiał ważyć z dziesięć kilo. Napełnił miskę. Kohl podwinął nogawki, zdjął skarpety i nie patrząc na sękate haluksy i żółte odciski, zanurzył stopy w gorącej wodzie, do której nasypał soli.
– Ach, tak.
Chłopiec odwrócił się, ale Kohl rzekł:
– Gunter, zaczekaj chwileczkę.
– Tak, tato.
– Usiądź.
Chłopiec spełnił polecenie, stawiając kociołek na podłodze. Spoglądał bacznie na inspektora, który dostrzegł w jego oczach młodzieńcze poczucie winy. Kohl zastanawiał się rozbawiony, jakie występki przypomina sobie teraz syn. Papieros, łyk sznapsa, nieporadne badanie bielizny Lisy Wagner?
– Co się dzieje, Gunter? Przy kolacji czymś się martwiłeś. Widziałem.
– Nic, tato.
– Nic?
– Naprawdę.
– Powiedz mi – zażądał Willi Kohl cichym, lecz stanowczym głosem.
Chłopiec wbił wzrok w podłogę.
– Niedługo zaczyna się szkoła – rzekł w końcu.
– Dopiero za miesiąc.
– Ale pomyślałem… Tato, czy mógłbyś mnie przenieść do innej?
– Dlaczego? Szkoła Hindenburga jest jedną z najlepszych w mieście. Dyrektor Muntz to bardzo szanowany człowiek.
– Proszę.
– Co jest nie tak z twoją szkołą?
– Nie wiem. Po prostu jej nie lubię.
– Masz dobre stopnie. Nauczyciele mówią, że jesteś świetnym uczniem.
Chłopiec milczał.
– Chodzi o coś innego niż lekcje?
– Nie wiem.
Co to mogło być?
Gunter wzruszył ramionami.
– Proszę, tato, nie mogę pójść do innej szkoły chociaż do grudnia?
– Dlaczego akurat do grudnia?
Chłopiec nie odpowiadał, unikając wzroku ojca.
– Powiedz – rzekł łagodnie Kohl.
– Bo…
– Słucham.
– Bo w grudniu wszyscy mają wstąpić do Hitlerjugend. A teraz… i tak mi nie pozwolisz.
Ach, znowu ten sam powracający problem. Tylko czy ta nowa wiadomość jest prawdziwa? Czyżby członkostwo w Hitlerjugend miało być obowiązkowe? Przerażająca myśl. Kiedy narodowi socjaliści doszli do władzy, połączyli działające w Niemczech organizacje młodzieżowe w Hitlerjugend, a wszystkie inne zostały zdelegalizowane. Kohl wierzył w sens istnienia organizacji dla dzieci – jako chłopiec był członkiem klubu pływackiego i turystycznego, które uwielbiał – ale Hitlerjugend było po prostu paramilitarną organizacją przygotowującą dzieci do służby wojskowej, kierowaną przez samą młodzież, a im bardziej fanatycznymi zwolennikami narodowego socjalizmu byli młodzi przywódcy, tym lepiej.
– A teraz chcesz wstąpić?
– Nie wiem. Wszyscy się ze mnie wyśmiewają, bo nie należę. Dzisiaj na meczu piłki nożnej był Helmut Gruber. Jest u nas przywódcą Hitlerjugend. Powiedział, żebym lepiej wstąpił.
– Chyba nie tylko ty nie jesteś członkiem organizacji.
– Co dzień wstępuje coraz więcej – odrzekł Gunter. – Tych, którzy nie należą, źle się traktuje. Kiedy na boisku bawimy się w Żydów i Ary jeżyków, zawsze jestem Żydem.
– W co się bawicie? – Kohl zmarszczył brwi. Nigdy nie słyszał o takiej zabawie.
– No wiesz, tato, w Żydów i Aryjczyków. Aryjczycy nas gonią. Nie mogą nam robić krzywdy – tak mówił profesor Klindst. To ma być tylko berek. Ale kiedy nie patrzy, przewracają nas na ziemię.
– Jesteś przecież silnym chłopcem, uczyłem cię, jak się bronić. Nie odpłacasz im tym samym?
– Czasami tak. Ale Aryjczyków jest dużo więcej.
– Cóż, obawiam się, że nie możesz pójść do innej szkoły – powiedział Kohl.
Gunter popatrzył na płynący pod sufitem obłok dymu z ojcowskiej fajki. Nagle oczy mu rozbłysły.