Выбрать главу

– Może na kogoś doniosę. Wtedy pozwolą mi być Aryjczykiem. Kohl zmarszczył brwi. Donosy: następna narodowosocjalistyczna plaga. Stanowczym głosem oświadczył synowi:

– Na nikogo nie będziesz donosił. Taki człowiek trafiłby do więzienia. Torturowaliby go. Może nawet zabili.

Słysząc reakcję ojca, Gunter spochmurniał.

– Tato, przecież doniósłbym tylko na Żyda.

Kohl zaniemówił. Drżały mu ręce, a serce zaczęło mocno walić, ale nakazując sobie spokój, wykrztusił:

– Doniósłbyś na Żyda bez powodu? Jego syn miał zakłopotaną minę.

– Oczywiście, że nie. Doniósłbym na niego, bo jest Żydem. Pomyślałem sobie… ojciec Helen Morrell pracuje w domu towarowym Karstadt. Jego szef jest Żydem, ale wszystkim mówi, że nie jest. Powinno się go wydać.

Kohl głęboko nabrał powietrza i ważąc słowa jak rzeźnik wydzielający rację mięsa, rzekł:

– Synu, żyjemy w trudnych czasach. Wszystko jest bardzo skomplikowane. Skomplikowane dla mnie, a co dopiero dla ciebie. Zawsze jednak musisz pamiętać – choć nie wolno ci tego mówić głośno – że człowiek sam decyduje, co jest słuszne, a co nie. Wie o tym, bo poznaje życie, widzi, jak ludzie żyją i działają razem, wyrabia sobie własne zdanie. W głębi serca wie, co jest dobre, a co złe.

– Ale przecież Żydzi są źli. Gdyby to nie była prawda, nie uczyliby tego w szkole.

Dusza Kohla zadygotała z bólu i wściekłości.

– Na nikogo nie będziesz donosił, Gunter – powiedział surowo inspektor. – Nie życzę sobie.

– Dobrze, tato. – Chłopiec wstał.

– Gunter.

Przystanął przy drzwiach.

– Ile osób z twojej szkoły nie wstąpiło do Hitlerjugend?

– Nie wiem, tato. Ale co dzień przyjmują coraz więcej nowych. Niedługo tylko ja będę udawał Żyda.

Lokalem, o którym mówiła Kathe, była winiarnia Luttera i Wegnera, istniejąca ponad sto lat i stanowiąca w Berlinie prawdziwą instytucję. Sale były ciemne, zadymione i przytulne. Poza tym Paul nie zauważył tu żadnych szturmowców ani funkcjonariuszy SS, ani mężczyzn w garniturach, noszących na ramieniu czerwoną opaskę z czarnym łamanym krzyżem (na pewno pan wie…).

– Przyprowadziłam cię tu, bo kiedyś było to ulubione miejsce ludzi takich jak ty i ja.

– Ty i ja?

– Tak. Spotykała się tu bohema. Pacyfiści, myśliciele i tacy jak ty – pisarze i dziennikarze.

– Ach, pisarze, no tak.

– Na pewno znalazłby tu natchnienie Ernst T.A. Hoffmann. Pił bardzo dużo szampana, całymi butelkami! A potem całą noc pisał. Czytałeś go, oczywiście.

Paul nie czytał Hoffmanna. Przytaknął skinieniem głowy.

– Znasz lepszego pisarza niemieckiego romantyzmu? Ja nie. „Dziadek do orzechów” i „Mysi król” są o wiele mroczniejsze i prawdziwsze niż to, co zrobił Czajkowski. Zachwyty nad tym baletem są znacznie przesadzone, nie sądzisz?

– Zdecydowanie – zgodził się Paul. Chyba widział „Dziadka do orzechów” w któreś Boże Narodzenie, kiedy był mały. Żałował, że nie czytał książki i nie może podjąć inteligentnej dyskusji. Po prostu lubił rozmawiać z Kathe. Gdy popijali aperitif, przypomniał sobie słowny sparing, jaki odbyli w drodze do restauracji. Mówił serio, że kłótnia z nią sprawia mu radość. Nie pamiętał, by kiedykolwiek doszło do nieporozumienia między nim a Marion w ciągu kilku miesięcy, jakie dotąd ze sobą spędzili. Chyba nawet nigdy nie wpadła w złość. Czasem, gdy poleciało jej oczko w nowej pończosze, pozwalała sobie na krótkie „cholera” albo „niech to diabli”. Potem przyciskała palce do ust, jak gdyby chciała komuś posłać całusa – i przepraszała za przekleństwa.

Kelner przyniósł menu i zamówili golonkę, Spaetzle, kapustę i chleb („Ach, prawdziwe masło!” – szepnęła zdumiona Kathe, spoglądając na żółte trójkąciki). A także – na jej propozycję – białe słodkie wino. Jedli niespiesznie, śmiejąc się i rozmawiając. Gdy skończyli, Paul zapalił papierosa. Zauważył, że Kathe nad czymś się zastanawia. Po chwili powiedziała takim tonem, jakby zwracała się do uczniów:

– Byliśmy dzisiaj zbyt poważni. Opowiem dowcip. – Zniżyła głos do szeptu. – Wiesz, kto to jest Hermann Góring?

– Jakiś urzędnik rządowy?

– Tak, tak. Najbliższy kompan Hitlera. Dziwny człowiek. Bardzo otyły. Paraduje w śmiesznych strojach w towarzystwie znanych osób i pięknych kobiet. W każdym razie w zeszłym roku wreszcie się ożenił.

– To ma być ten dowcip?

– Jeszcze nie. Naprawdę się ożenił. A dowcip brzmi tak. – Kathe nadąsała się teatralnie. – Słyszałeś o żonie Góringa? Biedaczka zerwała z religią. Musisz teraz zapytać dlaczego.

– Dlaczego?

– Bo po nocy poślubnej straciła wiarę w cielesne zmartwychwstanie.

Oboje parsknęli głośnym śmiechem. Paul zobaczył, jak Kathe oblewa się pąsowym rumieńcem.

– Ach, Paul. Opowiedziałam nieznajomemu mężczyźnie nieprzyzwoity dowcip. I to taki, przez który możemy trafić do więzienia.

– My? – odparł z kamienną twarzą. – Tylko ty. Ja nie opowiadałem żadnych dowcipów.

– Och, śmiałeś się, a to już wystarczy, żeby cię aresztowano. Zapłacił i wyszli z restauracji. Rezygnując z tramwaju, ruszyli do pensjonatu pieszo, chodnikiem biegnącym wzdłuż południowego krańca Tiergarten.

Paulowi kręciło się w głowie od wina, które rzadko pił. Było to miłe uczucie, lepsze niż buzowanie whisky w żyłach. Dotyk ciepłego wietrzyku na twarzy sprawiał mu przyjemność. Podobnie jak dotyk ręki Kathe na ramieniu.

Przedziwna para wędrowała nieskazitelnie czystymi ulicami Berlina, rozmawiając o książkach i polityce, sprzeczając się od czasu do czasu i wybuchając śmiechem.

Nagle Paul usłyszał zbliżające się głosy. Trzydzieści metrów przed sobą ujrzał trzech szturmowców. Zachowywali się hałaśliwie, żartowali. Mieli młodzieńcze twarze i w brązowych mundurach wyglądali na rozradowanych uczniaków. W przeciwieństwie do agresywnych typów, których spotkał dziś wcześniej, ci trzej najwyraźniej chcieli tylko miło spędzić wieczór. Nie zwracali uwagi na nikogo na ulicy.

Paul zorientował się, że Kathe zwolniła kroku. Spojrzał na nią. Jej twarz zmieniła się w nieruchomą maskę, a ręka zaczęła drżeć.

– O co chodzi?

– Nie chcę obok nich przechodzić.

– Nie masz się czego bać.

W panice popatrzyła w lewo. Ulicą jechało mnóstwo samochodów, a do przejścia dla pieszych mieli dość daleko. Chcąc uniknąć spotkania z brunatnymi koszulami, mieli tylko jedną drogę: Tiergarten.

– Naprawdę jesteś bezpieczna – zapewnił ją. – Nie musisz się bać.

– Czuję twoje ramię, Paul. Czuję, że jesteś gotów z nimi walczyć.

– Dlatego jesteś bezpieczna.

– Nie. – Zerknęła na bramę prowadzącą do parku. – Chodźmy tędy.

Skręcili do Tiergarten. Gęste liście tłumiły odgłosy ruchu ulicznego i wkrótce słychać było już przede wszystkim cykanie owadów i barytonowe nawoływania żab wokół stawów. Szturmowcy dalej kroczyli chodnikiem, przekrzykując się nawzajem i śpiewając, ignorując wszystkich dookoła. Nawet nie spojrzeli w stronę parku. Mimo to Kathe nie podnosiła wzroku. Kroczyła sztywno podobnie jak Paul po pewnym sparingu, kiedy złamał żebro.

– Dobrze się czujesz? – zapytał. Cisza.Rozejrzała się, dygocząc.

– Boisz się parku? Chcesz stąd wyjść?

Nadal milczała. Doszli do rozwidlenia ścieżek, z których jedna wiodła w lewo, na południe. Wybierając ją, wyszliby z parku i wrócili do pensjonatu. Kathe przystanęła. Nagle powiedziała:

– Chodź. Tędy.

Odwróciła się i poprowadziła go krętą dróżką na północ w głąb parku. Dotarli do małego hangaru nad stawem. Trzymano tu łódki do wynajęcia, które leżały do góry dnem oparte jedna o drugą. O tej porze nie było tu żywego ducha.