Heinsler ledwie mógł uwierzyć we własne szczęście, gdy dowódca szturmówki w siedzibie ich organizacji w New Jersey zwrócił uwagę, że lojalny towarzysz pracował niegdyś jako księgowy na kilku liniowcach pasażerskich i załatwił mu posadę na „Manhattanie”. Komendant w brunatnym mundurze spotkał Heinslera na promenadzie w Atlantic City i wyjaśnił mu, że mimo iż naziści wielkodusznie przyjmują u siebie ludzi z całego świata, obawiają się aktów naruszenia przepisów bezpieczeństwa, do jakich może dojść po przyjeździe sportowców i gości olimpiady. Heinsler miał być na statku tajnym reprezentantem nazistów. Do jego obowiązków nie miało już jednak należeć prowadzenie ksiąg. Ważne, by mógł swobodnie chodzić po całym statku, nie wzbudzając niczyich podejrzeń; został stewardem.
Cóż za radość! Heinsler natychmiast porzucił swe dotychczasowe zajęcie biegłego księgowego na dolnym Broadwayu. Przez następne kilka dni, aż do wypłynięcia transatlantyku, z typową dla siebie obsesją przygotowywał się do misji, studiując po nocach schematy statku, ćwicząc się w roli stewarda, szlifując niemiecki i ucząc się odmiany alfabetu Morse’a, zwanej alfabetem kontynentalnym, której używano w łączności telegraficznej z Europą.
Kiedy tylko statek odbił od nabrzeża, Heinsler z nikim się nie zadawał, obserwował, słuchał i był doskonałym Amanem. Ale gdy „Manhattan” wyszedł w morze, nie mógł skontaktować się z Niemcami; sygnał przenośnego radiotelegrafu był za słaby. Statek dysponował wprawdzie silną radiostacją i radiotelegrafem nadającym na falach krótkich i długich, ale Heinsler nie mógł przesłać meldunku tą drogą; konieczny byłby wówczas udział radiotelegrafisty, a on nie mógł dopuścić, by ktokolwiek słyszał lub widział, co ma do przekazania odbiorcom.
Przez iluminator zobaczył szary skrawek Niemiec. Tak, sądził, że znaleźli się już dostatecznie blisko brzegu, aby mógł nadać wiadomość. Wszedł do swojej mikroskopijnej kajuty i spod koi wydobył radiotelegraf Allocchia Bacchiniego. Następnie ruszył w kierunku schodów prowadzących na górny pokład, skąd wątły sygnał powinien dotrzeć do brzegu.
Idąc wąskim korytarzem, Heinsler jeszcze raz powtórzył w myślach komunikat. Żałował, że choć bardzo pragnął wymienić swe nazwisko i przynależność organizacyjną, nie mógł tego uczynić. Mimo że Hitler prywatnie podziwiał działalność Ligi Amerykańsko-Niemieckiej, głosiła hasła tak fanatyczne i ostentacyjnie antysemickie, że Fiihrer musiał publicznie wyprzeć się związków z tą organizacją. Wiadomość Heinslera zostałaby zignorowana, gdyby wspomniał w niej o lidze.
Natomiast tego meldunku z całą pewnością nie można było zignorować.
Do SS-Obersturmfiihrera, Hamburg: Jestem oddanym narodowym socjalistą. Podsłuchałem, że pewien człowiek mający związki z Rosją zamierza w ciągu najbliższych dni wyrządzić jakieś szkody na wysokim szczeblu w Berlinie. Nie znam jeszcze jego tożsamości, ale będę badał sprawę i mam nadzieję niedługo przesłać wiadomość na ten temat.
Kiedy odbywał sparing, odżywał.
Tego uczucia nie dało się porównać z żadnym innym. Taniec w wygodnych skórzanych butach, rozgrzane mięśnie, skóra chłodna od potu, a jednocześnie gorąca od tętniącej krwi, energia rozpierająca poruszające się bez ustanku ciało. I ból. Paul Schumann uważał, że ból potrafi wiele nauczyć. W końcu na tym to wszystko polegało.
Najbardziej lubił jednak sparing dlatego, że podobnie jak w prawdziwej walce zwycięstwo albo porażka spoczywały wyłącznie na jego szerokich, poznaczonych bliznami barkach, zależały od zręczności nóg, siły rąk i lotności myśli. W boksie byłeś tylko ty i przeciwnik. Nie mogłeś liczyć na pomoc partnerów z drużyny. Jeżeli oberwałeś, to znaczy, że rywal był lepszy. Jasne i proste. Kiedy wygrałeś, chwała spływała wyłącznie na ciebie – bo ćwiczyłeś ze skakanką, odstawiłeś wódę i papierosy, przez długie godziny zastanawiałeś się, jak się przebić przez gardę przeciwnika, szukałeś jego słabych punktów. Na Ebbets Field albo na Stadionie Jankesów pewną rolę może odgrywać łut szczęścia. W ringu nie ma miejsca na szczęście.
Teraz Paul tańczył na ringu urządzonym na głównym pokładzie „Manhattanu”; cały statek zmienił się w wielką pływającą salę treningową. Jeden z bokserów z reprezentacji olimpijskiej widział go poprzedniego wieczoru, jak ćwiczył z workiem treningowym, i zapytał, czy ma ochotę odbyć z nim sparing rano, zanim statek przybije do portu. Paul zgodził się bez namysłu.
Uchylił się teraz przed kilkoma lewymi prostymi i skutecznie zaatakował swoim firmowym prawym, wywołując zdumienie przeciwnika. Zanim Paul zdążył z powrotem unieść gardę, otrzymał silny cios w brzuch. Z początku poruszał się dość sztywno – od dłuższego czasu nie wchodził na ring – ale wcześniej obejrzał go pewien specjalista medycyny sportowej, który także płynął do Niemiec. Młody i inteligentny lekarz, Joel Koslow, orzekł, że Paul może bez obaw stanąć w szranki z bokserem o połowę młodszym od siebie.
– Ale ograniczyłbym walkę do dwóch, najwyżej trzech rund – dodał z uśmiechem lekarz. – Ci młodzi są naprawdę silni. Potrafią nieźle przyłożyć.
Miał absolutną rację. Ale Paul wcale się tym nie przejmował. Właściwie im bardziej forsowny trening, tym lepiej, ponieważ – tak jak codzienne ćwiczenia ze skakanką i walka z cieniem – sparing pomagał mu utrzymać formę przed tym, co czekało go w Berlinie.
Paul brał udział w sparingach dwa lub trzy razy w tygodniu. Mimo że miał czterdzieści jeden lat, był cenionym sparingpartnerem, gdyż uchodził za chodzącą encyklopedię technik bokserskich. Stawał do walki wszędzie – w salach gimnastycznych na Brooklynie, w ringach na powietrzu na Coney Island, nawet w miejscach, gdzie organizowano poważne imprezy. Damon Runyon był jednym ze współzałożycieli klubu sportowego Twentieth Century – wraz z legendarnym promotorem Mikiem Jacobsem i kilkoma dziennikarzami – i zabrał Paula na trening do samego nowojorskiego Hippodrome. Raz czy dwa zdarzyło mu się skrzyżować rękawice z największymi mistrzami. Trenował także we własnej sali, w małym budynku niedaleko portu na West Side. Fakt, nie było to eleganckie miejsce, ale dla Paula obskurna, zatęchła salka stanowiła bezpieczny azyl, gdzie Sorry Williams, mieszkający w pokoiku na zapleczu, dbał o porządek i zawsze miał pod ręką lód, ręczniki i piwo.
Chłopak zamarkował atak, lecz Paul natychmiast się domyślił, skąd padnie prosty i go zablokował, po czym wyprowadził silny cios w klatkę piersiową. Nie zdążył jednak z drugim blokiem i poczuł, jak skórzana rękawica trafia go prosto w szczękę. Odskoczył poza zasięg ramion rywala, nie pozwalając mu wykończyć ataku. Zatoczyli jeszcze jedno koło.
W trakcie walki Paul zauważył, że chłopak jest silny i szybki, ale nie potrafi się oderwać od przeciwnika. Myślał tylko o tym, by wygrać. Owszem, żądza zwycięstwa jest potrzebna, lecz przede wszystkim należy obserwować, jak rywal się porusza, szukać oznak zdradzających jego następne posunięcie. Takie utrzymywanie dystansu jest najistotniejszą umiejętnością dobrego boksera.
A także żołnierza mafii.
Paul nazywał to dotykaniem lodu.
Kilka lat temu, siedząc w knajpie u Hanrahana przy Czterdziestej Ósmej, Paul opatrywał boleśnie podbite oko – dzieło Beava Wayne’a, który nie umiał trafić w splot słoneczny, żeby wybawić się z opresji, ale Bóg mu świadkiem, że potrafił rozwalać łuki brwiowe. Gdy Paul przyciskał do twarzy kawał taniej wołowiny, drzwi pchnął wielki Murzyn z codzienną dostawą lodu. Większość dostawców lodu używała szczypców i nosiła bloki na plecach. Ten facet niósł lód w rękach. Nie miał nawet rękawic. Paul przyglądał się, jak Murzyn wchodzi za bar i stawia lodowy blok w korytku.