– Każemy im zachować dla siebie to, co od nas usłyszą. Tak jak w zabawie. To będzie nasza tajemnica.
Zona posłała mu uśmiech.- Przecież to dzieci, kochanie. Nie potrafią dotrzymać tajemnicy. Rzeczywiście, pomyślał Kohl. Święta prawda. Fiihrer i jego kompani to wyjątkowo utalentowani przestępcy. Porywają cały naród, kaptując nasze dzieci. Hitler twierdzi, że jego Rzesza przetrwa tysiąc lat. Tak właśnie chce to osiągnąć.
– Porozmawiam z… – zaczął.
W korytarzu rozległo się walenie do drzwi – ktoś energicznie łomotał kołatką wyobrażającą niedźwiedzia.
– Boże wielki. – Heidi zerwała się, zrzucając na podłogę robótkę i zerkając w stronę pokojów dzieci.
Willi Kohl pomyślał nagle, że SD albo gestapo zainstalowało w jego domu podsłuch i usłyszało wiele podejrzanych rozmów, jakie prowadził z żoną. Tak właśnie działało gestapo – ukradkiem zbierali dowody i przychodzili aresztować człowieka bladym świtem albo w porze kolacji, albo tuż po, kiedy najmniej się ich spodziewano.
– Szybko, włącz radio, może jest audycja – powiedział. Jak gdyby słuchanie tyrad Goebbelsa mogło odstraszyć policję.
Heidi włączyła radio. Skala rozbłysła żółtym światłem, ale z głośników nie dobiegł żaden dźwięk. Lampy musiały się rozgrzać. Znów łomot do drzwi.
Kohl pomyślał o pistolecie, ale zostawił go w biurze; nigdy nie chciał trzymać broni w pobliżu dzieci. Gdyby jednak miał go pod ręką, cóż by wskórał przeciw gromadzie gestapowców albo esesmanów? Poszedł do salonu i ujrzał Charlotte i Heinricha, którzy stali, popatrując na siebie z niepokojem. W drzwiach ukazała się Hildę z otwartą książką w ręku.
Z radia popłynął ekspresyjny baryton Goebbelsa, perorując o ochronie zdrowia, infekcjach i chorobach.
Podchodząc do drzwi, Kohl zastanawiał się, czy przypadkiem Gunter nie wspomniał jakiemuś koledze o rodzicach. Może chłopiec jednak już doniósł – na własnego ojca, choć nieświadomie. Inspektor obejrzał się na Heidi, która obejmowała ramieniem najmłodszą córkę. Odsunął zasuwę i uchylił masywne dębowe drzwi.
Za progiem stał Konrad Janssen, rześki jak dziecko przyjmujące komunię świętą. Zauważywszy Heidi, powiedział:
– Proszę wybaczyć to najście, pani Kohl. Wizyta o tak późnej porze jest naprawdę niegrzeczna.
Matko Boska, pomyślał Kohl. Wszystko w nim dygotało. Ciekawe, czy kandydat na inspektora słyszał łomot jego serca.
– Tak, tak, Janssen, nie chodzi o porę. Ale następnym razem bądź łaskaw pukać delikatniej.
– Oczywiście. – Jego zwykle spokojna twarz tryskała entuzjazmem. – Panie inspektorze, pokazałem portret podejrzanego w całej wiosce olimpijskiej i chyba połowie ludzi w mieście.
– I?
– Znalazłem dziennikarza z brytyjskiej gazety. Przypłynął tu z Nowego Jorku na „Manhattanie”. Pisze artykuł o stadionach sportowych na całym świecie i…
– Czy ten Brytyjczyk jest naszym podejrzanym, człowiekiem z portretu?
– Nie, ale…
– Wobec tego ta część opowieści nas nie interesuje, Janssen.
– Oczywiście, panie inspektorze. Proszę mi wybaczyć. Powiem tylko, że ten reporter rozpoznał podejrzanego.
– Ach, brawo, Janssen. Powiedział o nim coś więcej?
– Niewiele. Wiedział tylko, że to Amerykanin.
Czy warto było dla potwierdzenia znanego już faktu ryzykować zawał serca? Kohl westchnął.
Ale Janssen zrobił tylko przerwę dla nabrania oddechu.
– I nazywa się Paul Schumann – dokończył.
Słowa w ciemności.
Słowa wymawiane jak we śnie.
Leżeli obok siebie, idealnie dopasowani; kolano w zgięciu kolana, brzuch wtulony w talię, podbródek w bark. Łóżko ułatwiało im bliskość, ponieważ puchowy materac w sypialni Paula ugiął się pod ciężarem ich ciał, tworząc pośrodku wgłębienie. Gdyby nawet chcieli, nie mogli się od siebie odsunąć.
Słowa wypowiadane w anonimowości nowego romansu, kiedy minęła namiętność, choć może tylko na chwilę.
Poczuł woń jej perfum. Rzeczywiście pachniały bzem, który wyczuł przy ich pierwszym spotkaniu.
Paul pocałował Kathe w tył głowy.
Słowa wypowiadane przez kochanków rozmawiających o wszystkim i o niczym. Fantazje, żarty, fakty, domysły, nadzieje… strumień słów.
Kathe opowiadała mu o swoim życiu gospodyni pensjonatu. Nagle zamilkła. Przez otwarte okno usłyszeli głośne takty muzyki Beethovena, gdy ktoś w mieszkaniu obok podkręcił radio. Po chwili w mroku nocy rozległ się mocny głos, odbijając się echem od murów.- Ach – powiedziała Kathe. – Przemawia Fiihrer. To sam Hitler. Przemówienie znów dotyczyło zarazków, stojących wód i infekcji. Paul parsknął śmiechem.
– Dlaczego ma taką obsesję na punkcie zdrowia?
– Zdrowia?
– Cały dzień wszyscy w kółko mówią o zarazkach i czystości. Nie można od tego uciec.
Zaczęła się śmiać.
– O zarazkach?
– Co w tym śmiesznego?
– Nie rozumiesz, o czym on mówi?
– No… nie.
– Wcale nie mówi o zarazkach. Chodzi o Żydów. Na czas olimpiady zmienił trochę treść przemówień. Nie mówi wprost „Żydzi”, ale to właśnie ma na myśli. Nie chce obrazić cudzoziemców, ale nie może zapomnieć o dogmatach narodowego socjalizmu. Paul, nie wiesz, co się tutaj dzieje? W piwnicach połowy hoteli i pensjonatów w Berlinie schowano tablice, które zdjęto na czas olimpiady, ale zawieszą ją nazajutrz po wyjeździe gości. Są na nich napisy w rodzaju „Żydom wstęp wzbroniony” albo „Żydzi niemile widzialni”. Na drodze prowadzącej do domu mojej siostry w Spandau jest ostry zakręt. Stoi przed nim znak ostrzegawczy „Niebezpieczny zakręt. Ograniczenie prędkości do 30 kilometrów na godzinę. Dla Żydów do 70”. Autentyczny znak drogowy! To nie napis wymalowany przez wandali, ale przez nasz rząd.
– Mówisz poważnie?
– Poważnie, Paul. Tak! Widziałeś flagi na naszej uliczce, Magdeburger Allee. Kiedy wszedłeś, wspomniałeś o naszej.
– Olimpijska.
– Tak, tak. Nie narodowosocjalistyczna jak na większości domów na ulicy. Wiesz dlaczego? Bo właścicielem tego budynku jest Żyd. Nie wolno mu wieszać niemieckiej flagi. Chce czuć dumę ze swojej ojczyzny jak każdy, ale nie może. Zresztą jak mógłby zawiesić flagę narodowosocjalistyczna? Ze swastyką? Złamanym krzyżem? Przecież to symbol antysemityzmu.
Ach, więc tak brzmiała odpowiedź. Na pewno pan wie…
– Słyszałeś o aryzacji?
– Nie.
– Rząd zajmuje żydowskie domy albo przedsiębiorstwa. To po prostu kradzież. Jej mistrzem jest Góring.
Paul przypomniał sobie puste domy, które mijał rano w drodze na spotkanie z Morganem w Dresden Allee. Tabliczki informowały o wyprzedaży sprzętów.
Kathe przysunęła się bliżej. Po długiej chwili milczenia powiedziała:
– Jest taki człowiek… Występuje w restauracji. Luksusowej. To znaczy, tak się nazywa restauracja. Ale rzeczywiście jest luksusowa. Bardzo ładny lokal. Weszłam tam kiedyś, a ten człowiek siedział w szklanej klatce pośrodku sali. Wiesz, kim był? Głodomorem.
– Kim?
– Artystą głodomorem. Jak z opowiadania Kafki. Wszedł do klatki parę tygodni wcześniej i odtąd pił tylko wodę. Każdy mógł na niego popatrzeć. Nic nie jadł.
– Jak to…
– Wolno mu wychodzić do toalety, ale zawsze ktoś musi mu towarzyszyć i sprawdzać, czy niczego nie podjada. Dzień po dniu…
Słowa w ciemności, słowa kochanków.
Ich znaczenie często bywa nieważne. Czasem jednak jest inaczej.
– Mów dalej – szepnął Paul.
– Poznałam go po tym, jak spędził w szklanej klatce czterdzieści osiem dni.
– Bez jedzenia? Musiał wyglądać jak szkielet.