Obowiązki należy wypełniać.
Nawet jeśli trzeba dowodzić starym statkiem szkolnym, zupełnie nieprzystosowanym do przewozu pocisków i prochu, którego sklecony byle jak magazyn amunicji znajdował się za blisko kambuza, maszynowni czy iskrzącego przewodu (tego nikt się nigdy nie dowiedział), w wyniku czego okręt odbywający manewry na zimnym Bałtyku w jednej chwili zmienił się w chmurę gryzącego dymu nad wodą, a szczątki kadłuba zniknęły w czarnej toni. Obowiązki…
Nawet jeśli przez pół życia trzeba będzie walczyć w okopach Wilhelmstrasse, nawet z samym Fuhrerem, jeżeli tego będzie wymagało dobro Niemiec.
Ernst ostatni raz pociągnął sznurowadła Rudiego, aby się upewnić, że się nie rozwiążą. Potem wstał i spojrzał na mniejszą wersję swego syna. Pod wpływem impulsu, co było dla niego zupełnie nietypowe, Ernst powiedział:
– Rudi, muszę się dziś z kimś spotkać. Ale później moglibyśmy pójść razem na stadion olimpijski. Chciałbyś?
– Och, tak, Opa. - Chłopiec rozpromienił się w radosnym uśmiechu. – Mógłbym pobiegać po bieżni.
– Szybki z ciebie biegacz.
– Gunni z mojej szkoły i ja ścigaliśmy się od dębu do ganku i on jest dwa lata starszy, ale to ja wygrałem.
– Dobrze, dobrze. Spodoba ci się na stadionie. Będziesz biegał po tej samej bieżni co nasi olimpijczycy. Za tydzień pójdziemy oglądać igrzyska i będziesz mógł wszystkim mówić, że biegłeś po tej samej bieżni. Czy to nie wspaniałe?
– Och, tak, Opa.
– Muszę już iść. Ale wrócę po ciebie w południe.
– Poćwiczę bieganie.
– Dobrze.
Ernst wstąpił do swojego pokoju, wziął plik dokumentów na temat Badań Waltham, a potem znalazł żonę w spiżarni. Powiedział jej, że przyjdzie po Rudiego później. A teraz? Tak, tak, wie, że jest niedziela rano, ale mimo to musi się zająć ważnymi sprawami. Nie, nie mogą poczekać.
Cokolwiek się mówiło o Hermannie Góringu, był niestrudzony.
Dziś na przykład zjawił się przy swoim biurku w ministerstwie lotnictwa o ósmej rano. I to w niedzielę. Po drodze musiał jeszcze gdzieś wstąpić.
Pół godziny wcześniej, pocąc się obficie, wmaszerował do kancelarii, kierując się do gabinetu Hitlera. Możliwe, że Wilk nie spał – to znaczy jeszcze nie spał. Cierpiał na bezsenność i często pracował do świtu. Okazało się jednak, że Fiihrera nie ma w gabinecie. Wartownik zameldował, że udał się na spoczynek o piątej, polecając, aby mu nie przeszkadzano.
Góring zastanowił się przez chwilę, po czym napisał krótką wiadomość i zostawił ją u wartownika.
Fiihrerze
Dowiedziałem się o sprawie niezwykłej wagi. Być może w grę wchodzi zdrada na najwyższym szczeblu. Zagrożone są kluczowe plany dotyczące naszej przyszłości. Zrelacjonuję tę informację osobiście przy najbliższej okazji.
Góring
Trafnie dobrał słowa. „Zdrada” działała niezawodnie. Żydzi, komuniści, socjaldemokraci, republikanie – czyli wszyscy „wbijający nóż w plecy” – pod koniec wojny sprzedali kraj aliantom i nadal byli gotowi odegrać rolę Piłata.
Och, na dźwięk tego słowa Wilk dostawał białej gorączki.
„Plany dotyczące naszej przyszłości” także brzmiały nieźle. Każda przeszkoda, która mogłaby zagrozić urzeczywistnieniu jego wizji Trzeciej Rzeszy, natychmiast przyciągała uwagę Hitlera.
Mimo że kancelaria była tuż za rogiem, spacer w upalny poranek nie sprawił tęgiemu Góringowi żadnej przyjemności. Ale minister nie miał wyboru. Nie mógł zadzwonić ani wysłać gońca; Reinhard Ernst nie był tak zdolnym intrygantem, by stworzyć własną siatkę wywiadowczą i szpiegować współpracowników, ale inni byliby zachwyceni, mogąc wykraść rewelacje Góringa na temat żydowskiego pochodzenia Ludwiga Keitla i przedstawić je Fuhrerowi jako własne odkrycie. Na przykład Goebbels, główny rywal Góringa w zabieganiu o względy Wilka, uczyniłby to bez wahania.
Zbliżała się dziewiąta i minister niechętnie zasiadł nad grubym plikiem dokumentów związanych z aryzacją dużego przedsiębiorstwa chemicznego na zachodzie kraju i włączeniem go do koncernu Reichswerke Hermann Góring. Zadzwonił telefon.
Odebrał jego adiutant w sekretariacie.
– Gabinet ministra Góringa.
Minister nachylił się, wyglądając zza biurka. Zobaczył, jak adiutant zerwał się z miejsca i stanął na baczność, a potem odłożył słuchawkę i ruszył do drzwi.
– Fiihrer oczekuje pana za pół godziny, panie ministrze.
Góring skinął głową i podszedł do stołu stojącego w głębi gabinetu. Usiadł przed tacą z górą jedzenia i nałożył sobie dużą porcję. Adiutant nalał mu kawy. Minister kartkował dokumentację finansową firmy chemicznej, lecz nie potrafił się skupić; z rzędów cyfr uparcie wyłaniał się obraz Reinharda Ernsta wyprowadzanego z kancelarii przez dwóch funkcjonariuszy gestapo. Na irytująco spokojnej twarzy pułkownika malowała się konsternacja i poczucie klęski.
Niepoważna fantazja, bez dwóch zdań, ale przyjemnie było poświęcić jej odrobinę uwagi, pałaszując kopiasty talerz jajecznicy z kiełbasą.
21
W przestronnym, lecz zakurzonym i zaniedbanym mieszkaniu w kamienicy przy Krausestrasse, która stała tam od czasów Bismarcka i Wilhelma, pół kilometra od budynków rządowych, przy stole w starannie urządzonej jadalni siedzieli dwaj młodzi mężczyźni. Rozmawiali od kilku godzin. Dyskusja była długa i burzliwa, ponieważ dotyczyła ni mniej, ni więcej tylko przetrwania.
I jak w wypadku wielu spraw w tych czasach najważniejsze pytanie, z jakim się musieli zmierzyć, wiązało się z zaufaniem.
Czy człowiek, który obiecał ich ocalić, dotrzyma słowa, czy ich zdradzi, a oni za swą łatwowierność zapłacą życiem?
Dzyń, dzyń, dzyń…
– Przestać hałasować – powiedział Kurt Fischer, starszy z dwóch jasnowłosych braci.
Hans stukał nożem w brzeg talerza, na którym leżał ogryzek jabłka i skórki sera, resztki ich żałośnie skromnego śniadania. Brzęknął jeszcze kilka razy, po czym odłożył sztuciec.
Między braćmi była różnica pięciu lat, ale dzieliła ich jeszcze niejedna przepaść.
– Mógłby nas wydać dla pieniędzy – rzekł Hans. – Mógłby nas wydać, bo narodowy socjalizm nagle uderzy mu do głowy. Mógłby nas wydać, bo jest niedziela, a on ma po prostu ochotę na kogoś donieść.
Bez wątpienia miał rację.
– Poza tym, powtarzam, po co ten pośpiech? Dlaczego dzisiaj? Chciałbym jeszcze zobaczyć się z Ilsą. Pamiętasz ją, prawda? Och, jest piękna jak Marlena Dietrich.
– Chyba żartujesz – odparł zirytowany Kurt. – Chodzi o nasze życie, a ty wzdychasz za jakąś cycatą dziewczyną, którą poznałeś niecały miesiąc temu.
– Możemy wyjechać jutro. Albo po olimpiadzie. Ludzie będą wychodzić ze stadionu wcześniej, wyrzucać dzienne bilety. Moglibyśmy się dostać na popołudniowe zawody.
Najprawdopodobniej to był główny powód jego ociągania: olimpiada. Tak przystojny młodzieniec jak Hans pozna w życiu jeszcze wiele lis; dziewczyna nie była ani szczególnie ładna, ani bystra (choć według norm narodowosocjalistycznych można ją było uznać za wyjątkowo rozwiązłą). Hans martwił się przede wszystkim tym, że uciekając z Niemiec, nie zobaczą igrzysk.