– Tak? – odezwał się niepewnie męski głos, być może nieprzyzwyczajony do telefonów w niedzielne poranki.
– Żandarm Raul? – zapytał Kohl. Chwila ciszy.
– Tak.
– Mówi inspektor Willi Kohl.
– Ach, tak. Heil Hitler, panie inspektorze. Dzwoni pan do mnie do domu. W niedzielę.
Kohl zaśmiał się pod nosem.
– Rzeczywiście. Proszę wybaczyć, że przeszkadzam. Dzwonię w sprawie raportu z oględzin miejsca zbrodni z Gatow i zabójstwa tych polskich robotników.
– Proszę mi wybaczyć, panie inspektorze, mam mało doświadczenia. Raport jest pewnie zrobiony byle jak w porównaniu z tym, do czego jest pan przyzwyczajony. Pan na pewno sporządziłby go znacznie lepiej. Ale bardzo się starałem.
– To znaczy, że raport jest gotowy? Chwila wahania, dłuższa niż poprzednio.
– Tak jest. I złożony u komendanta żandarmerii Meyerhoffa.
– Rozumiem. Kiedy?
– Chyba w zeszłą środę. Tak, na pewno.
– Komendant czytał raport?
– W piątek wieczorem miał go na biurku, panie inspektorze. Poprosiłem też, żeby przesłał panu kopię. Dziwne, że pan go jeszcze nie dostał.
– Wobec tego wyjaśnię tę sprawę z pana przełożonym… Raul, jest pan zadowolony ze swoich oględzin miejsca zbrodni?
– Wydaje mi się, że zrobiłem to dość dokładnie.
– Wyciągnął pan jakieś wnioski? – zapytał Kohl. – No…
– Na tym etapie śledztwa dopuszczalne są hipotezy.
– Motywem nie był chyba rabunek? – rzekł młody człowiek.
– To jest pytanie?
– Nie, panie inspektorze. Wniosek, to znaczy hipoteza.
– Dobrze. Czy ofiary miały przy sobie swoje rzeczy?
– Nie miały pieniędzy. Ale nie zabrano im biżuterii i innych przedmiotów osobistych. Niektóre wyglądały na wartościowe. Chociaż…
– Niech pan mówi dalej.
– Rzeczy były, kiedy przywieziono ciała do kostnicy. Przykro mi to mówić, ale później wszystkie przedmioty zniknęły.
– To mnie nie interesuje ani szczególnie nie dziwi. Udało się panu ustalić, czy ofiary miały wrogów? Którakolwiek?
– Nie, panie inspektorze, przynajmniej jeśli chodzi o rodziny z Gatow. Spokojni, pracowici, porządni ludzie. Owszem, byli Żydami, ale niepraktykującymi. Nie należeli oczywiście do partii, ale nie byli dysydentami. Natomiast polscy robotnicy przyjechali z Warszawy zaledwie trzy dni wcześniej. Mieli sadzić drzewa przed olimpiadą. Nikt nie potwierdził, żeby byli komunistami czy agitatorami.
– Jakieś inne sugestie?
– Zabójców było co najmniej dwóch albo trzech. Zwróciłem uwagę na ślady stóp, zgodnie z pana instrukcjami. W obu wypadkach to samo.
– Rodzaj użytej broni?
– Nie mam pojęcia, panie inspektorze. Kiedy przyjechałem na miejsce, łusek pocisków już nie było.
– Nie było? – Wyglądało to na plagę skrupulatnych morderców. – Cóż, może ustalimy coś na podstawie kul. Zdobył pan jakieś całe pociski?
– Dokładnie przeszukałem cały teren. Nie znalazłem.
– Ale musieli wyciągnąć podczas sekcji.
– Pytałem lekarzy sądowych, kul nie znaleziono.
– Ani jednej?
– Przykro mi, panie inspektorze.
– Nie irytuję się na pana, Raul. Pan przynosi chlubę naszej profesji. I proszę wybaczyć, że niepokoję pana w domu. Ma pan dzieci? Chyba usłyszałem głos niemowlęcia. Obudziłem je?
– To córeczka. Ale gdy dorośnie, opowiem jej, że kiedyś miała zaszczyt zostać obudzona przez tak znanego śledczego.
– Do widzenia.- Heil Hitler.
Kohl odłożył słuchawkę. Miał mętlik w głowie. Fakty wskazywały, że morderstw dokonało SS, gestapo albo szturmowcy. Gdyby tak jednak było, Kohl i żandarm Raul dostaliby rozkaz natychmiastowego wstrzymania dochodzenia – podobnie jak w niedawnej sprawie czarnorynkowego handlu żywnością, którą detektywi kripo musieli przerwać, kiedy w śledztwie pojawiły się tropy prowadzące do dowódcy marynarki admirała Raedera i wysokiego oficera armii Waltera von Brauchitscha.
Nikt nie zabraniał im badać sprawy, lecz napotykali zagadkowe przeszkody. Co mogły oznaczać te niejasności?
Kohl odnosił wrażenie, jak gdyby zabójstwa, bez względu na ich motyw, miały być dla niego próbą lojalności. Komendant Meyerhoff z polecenia SD skontaktował się z kripo, aby sprawdzić, czy inspektor odmówi prowadzenia śledztwa w sprawie zabójstwa Żydów i Polaków. Czyżby o to chodziło?
Nie, nie, to paranoja. Snuł takie myśli tylko dlatego, że dowiedział się o swojej kartotece w SD.
Nie znajdując odpowiedzi na żadne z pytań, Kohl wstał i ruszył cichymi korytarzami do sali dalekopisów, aby sprawdzić, czy zdarzył się kolejny cud i jego amerykańscy koledzy uznali za stosowne odpowiedzieć na pilną depeszę.
Na Wilhelmstrasse wjechała poobijana furgonetka i zaparkowała w alei. Wewnątrz było gorąco jak w rozpalonym piecu.
– Jak mam się zwracać do ludzi w kancelarii? – zapytał Paul.
– „Proszę pana” – odrzekł Webber. – Zawsze „proszę pana”.
– Są tam jakieś kobiety?
– Ach, dobre pytanie, Johnie Dillinger. Tak, możesz spotkać kilka. Ale oczywiście nie zajmują żadnych stanowisk. Tak jak ty pracują w obsłudze. Sekretarki, sprzątaczki, maszynistki, pracownice biurowe. Możesz się do nich zwracać w trzeciej osobie – per panna. Mężatek nie ma – nie mogą pracować. I poflirtuj, jeśli będziesz miał ochotę. Robotnikowi to wypada, chociaż zrozumieją, jeśli je zignorujesz i będziesz chciał jak najprędzej skończyć robotę, żeby wrócić do domu na niedzielny obiad.
– Mam pukać czy od razu wchodzić?
– Zawsze pukaj – poradził Morgan. Webber przytaknął skinieniem głowy.
– I mam mówić: Heil Hitler?
– Kiedy tylko będziesz miał ochotę – odparł drwiącym tonem Webber. – Za to jeszcze nikt nie poszedł do więzienia.
– Salutować tak jak wy? Ręką do góry?
– Niekoniecznie – rzekł Morgan. – Robotnik nie musi. I pamiętaj, żeby miękko wymawiać „g”. Mów jak berlińczyk. Lepiej uśpić podejrzenia.
Paul rozebrał się w części bagażowej dusznej furgonetki i nałożył kombinezon dostarczony przez Webbera.
– Pasuje jak ulał – zauważył Niemiec. – Mogę ci go sprzedać, jeżeli chciałbyś go na własność.
– Otto – powiedział Paul, wzdychając. Obejrzał sfatygowany dowód ze zdjęciem człowieka, który był do niego bardzo podobny. – Kto to jest?
– Jest taki mało używany magazyn, gdzie za czasów Weimaru przechowywano akta żołnierzy, którzy walczyli na wojnie. Oczywiście są ich tam tysiące. Od czasu do czasu korzystam z nich, żeby podrobić przepustki i inne dokumenty. Szukam zdjęcia kogoś podobnego do osoby, która kupuje dokumenty. Fotografie są stare i zniszczone, ale nasze dowody też, bo zawsze musimy je mieć przy sobie. – Popatrzył na zdjęcie, potem na Paula. – Ten zginął w Argonnach. Z papierów wynika, że przed śmiercią zdobył kilka orderów. Zastanawiali się, czy dać mu Żelazny Krzyż. Nieźle wyglądasz jak na nieboszczyka.
Webber wręczył mu dwa zezwolenia, dzięki którym mógł się dostać do kancelarii. Paul zostawił w pensjonacie własny paszport i fałszywy rosyjski, kupił też paczkę niemieckich papierosów i miał w kieszeni tanie zapałki z „Klubu Aryjskiego”; Webber zapewnił go, że przed budynkiem zostanie poddany dokładnej rewizji.
– Proszę. – Otto podał mu notatnik, ołówek i zniszczoną miarę metrową. Dał mu także krótki stalowy pręt, którym mógłby wyłamać zamek w drzwiach gabinetu Ernsta, gdyby zaszła taka potrzeba.
Paul obejrzał swój rynsztunek.
– Naprawdę dadzą się na to nabrać? – spytał Webbera.
– Ach, Johnie Dillinger, jeżeli chcesz wiedzieć coś na pewno, to chyba wybrałeś złą branżę. – Wyciągnął swoje kapuściane cygaro.