Zwalisty mężczyzna uśmiechnął się przelotnie do Ernsta, nie chcąc przyjąć do wiadomości porażki. Pokręcił głową i z marsową miną oświadczył:
– Dowiedziałem się o zamieszkach w Oranienburgu. Więźniowie okazują strażnikom wyjątkowy brak szacunku. Obawiam się, czy nie dojdzie do buntów. Radziłbym represje. Surowe represje.
Był to absurd. Obóz koncentracyjny, przebudowany dzięki niewolniczej sile roboczej i przemianowany na Sachsenhausen, był stuprocentowo bezpieczny; nie istniało żadne ryzyko buntu. Więźniowie przypominali trzymane w zagrodzie i pozbawione pazurów zwierzęta. Góring wygłosił to z mściwości, tylko po to, aby złożyć u stóp Ernsta ofiary z niewinnych ludzi.
Hitler zaczął rozważać nowinę, tymczasem Ernst rzucił mimochodem:
– Niewiele wiem o tym obozie, Fiihrerze, ale pan minister ma słuszność. Musimy zrobić absolutnie wszystko, by zapobiec protestom, i
– Ale… wyczuwam jakieś wahanie, pułkowniku – powiedział Hitler.
Ernst wzruszył ramionami.
– Zastanawiam się po prostu, czy nie lepiej będzie zastosować represje dopiero po olimpiadzie. Przecież obóz jest niedaleko wioski olimpijskiej. W mieście są zagraniczni dziennikarze i wyciek takich wiadomości postawiłby nas w niezręcznej sytuacji. Wydaje mi się, że najlepiej będzie na razie utrzymywać istnienie obozu w tajemnicy.
Ernst od razu spostrzegł, że pomysł nie spodobał się Hitlerowi. Zanim jednak Góring zdążył zaprotestować, Fiihrer powiedział:- Zgadzam się, prawdopodobnie to najlepsze wyjście. Zajmiemy się sprawą za miesiąc lub dwa.
Ernst miał nadzieję, że wówczas i on, i Góring zapomną o sprawie.
– Hermannie, pułkownik ma też dla nas lepsze wiadomości. Brytyjczycy bez zastrzeżeń zaakceptowali liczbę naszych okrętów nawodnych i podwodnych, zgodnie z zapisami zeszłorocznego traktatu. Plan Reinharda się powiódł.
– Co za pomyślna wieść – mruknął Góring.
– Ministrze, czy to dokumenty do mojej wiadomości? – Fiihrer, którego uwadze niewiele uchodziło, zerknął na teczkę.
– Nie, Fiihrerze. To nic ważnego.
Hitler znów dolał sobie czekolady i podszedł do modelu stadionu olimpijskiego.
– Panowie, spójrzcie na nowe elementy. Całkiem ładne, nie sądzicie? Powiedziałbym, że eleganckie. Uwielbiam nowoczesne projektowanie. Mussolini jest przekonany, że to on je wymyślił. Ale to oczywiście złodziej, jak nam wszystkim wiadomo.
– Rzeczywiście, Fiihrerze – przytaknął Góring.
Ernst także mruknął coś z aprobatą. Rozradowane oczy Hitlera przywodziły mu na myśl Rudiego, kiedy w zeszłym roku chłopiec z dumą pokazywał dziadkowi skomplikowany zamek z piasku, jaki zbudował na plaży.
– Słyszałem, że wreszcie mają się skończyć upały. Miejmy nadzieję, że tak będzie, przecież mamy dziś sesję fotograficzną. Pułkowniku, włoży pan mundur?
– Chyba nie, Fiihrerze. Jestem teraz przecież tylko cywilnym urzędnikiem. Nie chciałbym wyglądać zbyt ostentacyjnie w towarzystwie moich znakomitych kolegów. – Ernst patrzył na makietę stadionu, powstrzymując się, by nie zerknąć na wymyślny mundur Góringa.
Gabinet pełnomocnika do spraw stabilności wewnętrznej – jak głosiła wypisana surowym gotykiem tabliczka – znajdował się na trzecim piętrze kancelarii. Remont w tej części już się prawie zakończył, a w powietrzu unosił się jeszcze zapach farby, tynku i lakieru.
Paul bez żadnych trudności wszedł do budynku, choć został dokładnie zrewidowany przez dwóch wartowników w czarnych mundurach, uzbrojonych w karabiny z bagnetami. Dokumenty dostarczone przez Webbera przeszły próbę, lecz jeszcze raz zatrzymano go i zrewidowano na trzecim piętrze.
Zaczekał, aż patrol zniknie w korytarzu, po czym z szacunkiem zapukał w matową szybę w drzwiach gabinetu.
Odpowiedziała mu cisza.
Nacisnąwszy klamkę, przekonał się, że drzwi są otwarte. Przeszedł przez ciemny sekretariat i stanął pod drzwiami prowadzącymi do prywatnego gabinetu Ernsta. Zastygł w pół kroku, zauważywszy ostre światło przebijające przez szparę pod drzwiami, co mogło oznaczać, że pułkownik jest w środku. Ponownie zapukał i znów nic nie usłyszał. Otworzywszy drzwi, zobaczył, że gabinet tonie w słonecznym blasku – okno wychodziło na wschód. Wahał się przez chwilę, czy zamykać drzwi, ale postanowił zostawić je otwarte; tak zapewne nakazywały przepisy, a zamknięty gabinet mógłby wzbudzić podejrzenia strażników podczas obchodu.
Na początku zwrócił uwagę na panujący w gabinecie bałagan: pełno tu było papierów, broszur, sprawozdań finansowych, oprawionych raportów, map, listów, które piętrzyły się na biurku Ernsta i dużym stole w rogu. Półki uginały się od książek, głównie o historii wojskowości, ustawionych chyba chronologicznie, poczynając od „Wojny galijskiej” Cezara. Pamiętając, co Kathe mówiła o niemieckiej cenzurze, Paul ze zdziwieniem dostrzegł książki, których autorami i bohaterami byli Anglicy i Amerykanie: Pershing, Theodore Roosevelt, lord Cornwallis, Ulysses S. Grant, Abraham Lincoln, lord Nelson.
Kominek, oczywiście zimny i pusty, lśnił czystością. Na czarno-białym gzymsie stały wyeksponowane odznaczenia wojenne, bagnet, sztandary bojowe, zdjęcia młodszego Ernsta w mundurze w towarzystwie tęgiego mężczyzny z sumiastym wąsem i w spiczastym hełmie.
Paul otworzył notes, w którym narysował plany kilkunastu pomieszczeń, następnie odmierzył krokami obwód gabinetu, naszkicował go i naniósł wymiary. Nie zawracał sobie głowy drewnianą miarą; nie potrzebował dokładności, ale wiarygodności. Potem podszedł do biurka. Na blacie stało kilka zdjęć oprawionych w ramki. Był na nich pułkownik z rodziną. Z jednego spoglądała jakaś ładna brunetka, chyba żona, na innym było troje ludzi: młody mężczyzna w mundurze z równie młodą kobietą, prawdopodobnie swoją żoną, oraz niemowlęciem. Dalej stały fotografie tej samej młodej kobiety i dziecka zrobione kilka lat później.Paul odwrócił wzrok od zdjęć i zaczął szybko przeglądać dokumenty na biurku. Właśnie miał sięgnąć po następny plik, lecz znieruchomiał, dosłyszawszy jakiś dźwięk – a ściśle mówiąc brak dźwięku. Zdawało mu się, że dobiegające z oddali hałasy nagle przycichły. Paul błyskawicznie rzucił się na kolana i położył na podłodze drewnianą miarę, a potem wolnym krokiem ruszył na drugą stronę gabinetu. Kiedy uniósł głowę, do pokoju wszedł wysoki mężczyzna, spoglądając na niego ze zdziwieniem.
Fotografie na kominku i te, które pokazał mu informator Morgana, Max, pochodziły sprzed kilku lat, lecz Paul nie miał wątpliwości, że stoi przed nim Reinhard Ernst.
22
Heil Hitler - powiedział Paul. – Proszę wybaczyć, że przeszkadzam.
– Heil - odrzekł apatycznie mężczyzna. – Pan jest…?
– Fleischman. Biorę miarę na dywany.
– Ach, dywany.
Do gabinetu zajrzał ktoś jeszcze – wysoki strażnik w czarnym mundurze. Zażądał od Paula dokumentów, uważnie je obejrzał, a potem wycofał się do sekretariatu, stawiając sobie krzesło tuż pod drzwiami.
– Jak duży mam gabinet? – spytał Paula Ernst.
– Osiem na dziewięć i pół metra. – Czuł, jak mocno wali mu serce; o mało nie powiedział „jarda”.
– Sądziłem, że jest większy.
– Och, rzeczywiście jest większy. Podałem panu wymiary dywanu. Zwykle na takich ładnych podłogach klient życzy sobie zostawić pasek drewna na widoku.
Ernst rzucił okiem na podłogę, jak gdyby nigdy wcześniej nie zwrócił uwagi na dębowy parkiet. Zdjął marynarkę i zawiesił na wieszaku stojącym obok biurka. Usiadł na krześle, a potem zamknął oczy i potarł. Później się wyprostował, nałożył okulary w drucianych oprawkach i zaczął czytać dokumenty.