Выбрать главу

– Pracuje pan w niedzielę? – zapytał Paul.

– Pan też – odparł ze śmiechem Ernst, nie unosząc wzroku.

– Fiihrer pilnie chce zakończyć remont.

– Tak, z pewnością.

Pochylając się, by zmierzyć niewielką wnękę, Paul zerknął z ukosa na Ernsta, dostrzegając bliznę na ręce, zmarszczki wokół ust i zaczerwienione oczy. Pułkownik wyglądał na osobę, która rozmyśla o tysiącach rzeczy jednocześnie i dźwiga na barkach straszne brzemię.

Krzesło cicho skrzypnęło, gdy Ernst odwrócił się w stronę okna, zdejmując okulary. Zdawał się chciwie chłonąć słoneczny blask, jak gdyby z żalem, że praca przy biurku nie pozwala mu się rozkoszować przebywaniem na świeżym powietrzu.

– Jak długo pan to robi, Fleischman? – spytał, nie odwracając głowy.

Paul wstał, przyciskając do siebie notes.

– Całe życie, proszę pana. Od wojny.

Ernst nadal wygrzewał się w słonecznej plamie, lekko odchylony, z zamkniętymi oczami. Paul podszedł do gzymsu kominka. Bagnet był długi i matowy. Dawno go nie ostrzono, ale mógł bez trudu zadać śmierć.

– I podoba się panu ta praca?

– Nie narzekam.

Mógłby chwycić tę okropną broń, w jednej sekundzie zajść Ernsta od tyłu i go zabić. Zabijał już w ten sposób. Nóż nie służy do fechtunku jak w filmach z Douglasem Fairbanksem. Jest po prostu śmiercionośnym przedłużeniem pięści. Każdy dobry bokser to dobry nożownik.

Dotknąć lodu…

A co ze strażnikiem pod drzwiami? Też będzie musiał zginąć. Ale Paul nigdy nie zabijał ochrony swojego celu, nigdy nie dopuszczał do sytuacji, w której byłby zmuszony to zrobić. Mógłby zabić Ernsta bagnetem, a potem ogłuszyć strażnika. W budynku było jednak tylu żołnierzy, że ktoś mógłby usłyszeć raban i przyjść go aresztować. Poza tym dostał polecenie, by śmierć nastąpiła przy świadkach.

– Nie narzeka pan – powtórzył Ernst. – Proste życie bez konfliktów i trudnych decyzji.

Zadzwonił telefon i Ernst odebrał.

– Tak?… Tak, Ludwigu, spotkanie przebiegło pomyślnie… Tak, tak… Znalazłeś ochotników?… Ach, dobrze… Ale może jeszcze dwóch czy trzech… Tak, tam się spotkamy. Do zobaczenia.

Odkładając słuchawkę, Ernst zerknął na Paula, a potem na gzyms.

– Część mojej kolekcji. Całe życie obracam się wokół żołnierzy i wszyscy są zbieraczami takich rupieci. W domu mam ich o wiele więcej. Czy to nie dziwne, że trzymamy pamiątki tak straszliwych wydarzeń? Czasem odnoszę wrażenie, że to jakiś obłęd. – Spojrzał na stojący na biurku zegar. – Skończył pan, Fleischman?

– Tak, skończyłem.

– Muszę trochę popracować w spokoju.

– Dziękuję i przepraszam za kłopot. Heil Hitler.

– Fleischman?

Paul odwrócił się w drzwiach.

– Ma pan szczęście, że pańskie zajęcie odpowiada pana sytuacji i naturze. To rzadkość.

– Przypuszczam, że ma pan rację. Do widzenia.

– Heil.

Znalazł się w korytarzu.

Mając w pamięci twarz i głos Ernsta, Paul zszedł po schodach, patrząc prosto przed siebie, poruszając się niespiesznie, mijając niezauważenie mężczyzn ubranych w czarne lub szare mundury, garnitury i robocze kombinezony. Śledziły go surowe, dwuwymiarowe oczy spoglądające z rozwieszonych wszędzie portretów trójcy, której nazwiska wyryto w mosiężnych tabliczkach. A. Hitler, H. Góring i P. J. Goebbels.

Na parterze skręcił do otwartych drzwi wychodzących na zalaną słońcem Wilhelmstrasse. Każdy jego krok odbijał się echem w korytarzach. Webber wyposażył go w używane buty, które dobrze uzupełniały kostium, tylko ćwiek przetarł skórzaną podeszwę i głośno stukał, choć Paul starał się stąpać jak najdelikatniej, wykręcając stopę.

Od drzwi, zza których buchał oślepiający blask otoczony aureolą, dzieliło go piętnaście metrów.

Dwanaście.

Stuk, stuk, stuk.

Sześć.

Widział już samochody mknące ulicą. Trzy metry… Stuk… stuk…

– Stać!

Paul zamarł. Odwróciwszy się, zobaczył odzianego w szary mundur mężczyznę w średnim wieku, który zmierzał prosto w jego stronę.

– Zszedł pan po schodach. Gdzie pan był?

– Ja tylko…

– Proszę pokazać dokumenty.- Brałem miarę na dywany – rzekł Paul, wyciągając z kieszeni papiery od Webbera.

Esesman przejrzał je szybko, porównał twarz Paula ze zdjęciem i przeczytał zlecenie. Wyjął mu z ręki drewnianą miarę, jak gdyby była to niebezpieczna broń.

Następnie zwrócił mu zlecenie i spojrzał mu w twarz.

– Gdzie specjalne zezwolenie?

– Specjalne zezwolenie? Nikt mi nie powiedział, że będzie potrzebne.

– Żeby dostać się na górę, należy mieć zezwolenie.

– Mój szef nic mi takiego nie mówił.

– To nas nie interesuje. Każdy, kto chce wejść na piętra powyżej parteru, musi mieć specjalne zezwolenie. Legitymacja partyjna?

– Nie… nie mam przy sobie.

– Nie należy pan do partii?

– Oczywiście, że należę. Proszę mi wierzyć, że jestem lojalnym narodowym socjalistą.

– Nie jest pan lojalnym narodowym socjalistą, jeżeli nie nosi pan legitymacji. – Funkcjonariusz obszukał go, przekartkował notes, zatrzymując wzrok na szkicach pomieszczeń i zapisanych wymiarach. Pokręcił głową.

– Mam tu wrócić w przyszłym tygodniu – powiedział Paul. – Przyniosę wtedy specjalne zezwolenie i legitymację partyjną. I zmierzę pański gabinet – dodał.

– Mój gabinet jest na parterze w głębi budynku – ta część nie będzie remontowana – odparł kwaśno esesman.

– Tym bardziej powinien pan mieć piękny perski dywan. Tak się szczęśliwie składa, że mamy kilka dodatkowych sztuk powyżej przydziału. I będą musiały zgnić w magazynie.

Funkcjonariusz zastanawiał się przez chwilę. Potem zerknął na zegarek.

– Nie mam czasu zajmować się tą sprawą. Jestem Untersturmfiihrer Schechter. Znajdzie pan mój gabinet za schodami po prawej. Tabliczka z nazwiskiem jest na drzwiach. Proszę iść. Ale niech pan tu nie wraca bez specjalnego zezwolenia, bo pojedziemy na Prinz Albrecht Strasse.

Kiedy trzej mężczyźni odjeżdżali z Wilhelmstrasse, niedaleko rozjazgotała się syrena. Paul i Reggie Morgan wyjrzeli zaniepokojeni przez okna furgonetki, która cuchnęła palonymi liśćmi kapusty i potem.

Webber parsknął śmiechem.

– To pogotowie. Nie ma się co denerwować. – Po chwili zza rogu wyłonił się ambulans. – Znam odgłosy wszystkich publicznych pojazdów. Ta wiedza przydaje się w dzisiejszym Berlinie.

Po dłuższej chwili Paul rzekł cicho:

– Spotkałem go.

– Kogo? – spytał Morgan.

– Ernsta.

Oczy Morgana otworzyły się szeroko ze zdumienia.

– Był tam?

– Wszedł do gabinetu zaraz po mnie.

– Ach, co teraz zrobimy? – odezwał się Webber. – Nie możemy wrócić do kancelarii. Jak się dowiemy, gdzie będzie?

– Och, to udało mi się ustalić – rzekł Paul.

– Jak to? – zdziwił się Morgan.

– Zanim wszedł, zdążyłem przejrzeć rzeczy na jego biurku. Będzie dzisiaj na stadionie.

– Na którym? – spytał Morgan. – W mieście jest kilkadziesiąt.

– Na olimpijskim. Widziałem notatkę. Hitler kazał dziś po południu zrobić zdjęcia wyższym funkcjonariuszom partyjnym. – Spojrzał na zegar na wieży, która właśnie mijali. – Ale mamy tylko kilka godzin, żebym dotarł na miejsce. Chyba znów będziemy cię musieli prosić o pomoc, Ottonie.

– Ach, zabiorę cię, gdzie sobie życzysz, panie Johnie Dillinger. Potrafię dokonywać cudów… a wy za nie płacicie. A propos, jeśli wolno prosić o moją należność w walucie amerykańskiej. – Silnik wył na drugim biegu, lecz Webber, nie zważając na to, wyciągnął rękę i opuścił ją dopiero wtedy, gdy Morgan położył na niej kopertę.