Morgan pokiwał głową.
– Tak, od Kruppa chyba tak. Ale jak przekażemy Ernstowi wiadomość, kiedy będzie na sesji fotograficznej?
– Ach, to łatwe – rzekł Webber. – Zadzwonię do niego.
– Jak?
Niemiec zaciągnął się erzacem cygara.
– Dowiem się, jaki jest numer do loży prasowej i zatelefonuję. Zrobię to osobiście. Poproszę, żeby przekazano słuchawkę Ernstowi i powiem mu, że na dole czeka kierowca z wiadomością. Przyjechał specjalnie do niego. Od samego Gustava Kruppa von Bohlena. Zadzwonię z poczty, żeby gestapo nie mogło trafić na mój ślad.
– Jak zdobędzie pan ten numer? – zapytał Morgan.
– Kontakty.
– Naprawdę trzeba kupić ten numer za łapówkę, Otto? – spytał cynicznie Paul. – Podejrzewam, że zna go połowa dziennikarzy sportowych w Berlinie.
Webber rozpromienił się w uśmiechu.
– Trafiasz w dziesiątkę sedna – powiedział po angielsku i przechodząc na swój ojczysty język, ciągnął: – Oczywiście, że masz rację. Ale powodzenie każdego przedsięwzięcia zależy od tego, czy wiesz, do kogo należy się zwrócić i jaka jest cena.
– No dobrze – powiedział rozdrażniony Morgan. – Tle? Niech pan pamięta, że nie jesteśmy studnią bez dna.
– Jeszcze dwieście. Mogą być marki. Za tę samą cenę dorzucę też sposób, jak się dostać na stadion i bezpiecznie go opuścić, Johnie Dillinger. Postaram się o mundur esesmana. Zarzucisz karabin na ramię i wmaszerujesz na stadion jak sam Himmler. Nikt cię nie zatrzyma. Poćwicz sobie Heil Hitler, wymachując sflaczałą ręką jak nasz pożal się Boże Fiihrer.Morgan zmarszczył brwi.
– Ale jeśli go złapią przebranego za żołnierza, zastrzelą go za szpiegostwo.
Paul zerknął na Webbera i obaj wybuchnęli śmiechem.
– Panie Morgan – rzekł były szef gangu. – Nasz przyjaciel zamierza zabić wojskowego cara narodu. Nawet gdyby go złapali ubranego jak Jerzy Waszyngton i pogwizdującego „Stars and Stripes Forever”, zastrzeliliby go na miejscu, nie uważa pan?
– Zastanawiam się tylko, co zrobić, żeby się mniej rzucał w oczy – odburknął Morgan.
– Nie, to dobry plan, Reggie – rzekł Paul. – Po strzale jak najszybciej odwiozą wszystkich oficjeli do Berlina. Pojadę razem z ich ochroną. W mieście zgubię się w tłumie. – Potem przedostanie się do budynku ambasady przy Bramie Brandenburskiej, skontaktuje przez radio z Andrew Averym i Vince’em Maniellim w Amsterdamie, którzy przyślą po niego samolot.
Gdy wrócili do oglądania planów stadionu, Paul uznał, że nadszedł właściwy moment.
– Chcę ci coś powiedzieć – rzekł. – Ktoś ze mną pojedzie. Morgan zerknął na Webbera, który się zaśmiał.
– Ach, co panu przychodzi do głowy? Że mógłbym się wyprowadzić z mojego pruskiego edenu? Nie, nie, opuszczę Niemcy dopiero wtedy, gdy będę szedł do nieba.
– Kobieta – dodał Paul. Morgan zacisnął usta.
– Ta z pensjonatu. – Wskazał drzwi prowadzące na korytarz.
– Zgadza się. Kathe. Sprawdzałeś ją – ciągnął Paul. – Wiesz, że jest w porządku.
– Co jej powiedziałeś? – spytał z niepokojem Amerykanin.
– Gestapo odebrało jej paszport i lada chwila mogą ją aresztować.
– Lada chwila mogą aresztować wielu ludzi. Co jej powiedziałeś, Paul? – powtórzył Morgan.
– Że jestem dziennikarzem. Nic więcej. – Ale…
– Kathe wyjedzie ze mną – oznajmił stanowczo.
– Powinienem zadzwonić do Waszyngtonu albo do senatora.
– Dzwoń, do kogo chcesz. Ona musi jechać ze mną. Morgan spojrzał na Webbera.
– Ach, byłem żonaty trzy, może cztery razy – powiedział beztrosko Niemiec. – A teraz mam… skomplikowany układ. Niech pan nie oczekuje ode mnie porad sercowych. Morgan pokręcił głową.
– Jezu, nie prowadzimy linii lotniczych. Paul utkwił wzrok w jego twarzy.
– Jeszcze jedno: na stadionie będę miał przy sobie tylko mój rosyjski paszport. Jeżeli mi się nie uda, Kathe nigdy się nie dowie, co się stało. Powiesz jej, że musiałem wyjechać? Nie chcę, żeby myślała, że ją porzuciłem. I zrób wszystko, żeby ją stąd wyciągnąć.
– Oczywiście.
– Ach, uda ci się, Johnie Dillinger. Jesteś przecież amerykańskim kowbojem z jajami, prawda? – Webber otarł spocone czoło. Wstał i wyciągnął z szafki trzy kieliszki. Z piersiówki nalał jakiegoś przezroczystego płynu i podał Amerykanom. – Austriacki obstler. Słyszeliście o nim? Najlepszy trunek, dobry na krew i na duszę. Wypijcie, panowie, a potem ruszymy odmienić los mojego biednego narodu.
– Będę potrzebował wszystkich, jakich uda się panu znaleźć – powiedział Willi Kohl.
Mężczyzna niepewnie skinął głową.
– Z tym nie będzie kłopotu. Zawsze łatwo ich znaleźć. Chodzi o niecodzienność sprawy. Taka akcja nie ma precedensu.
– Rzeczywiście, sprawa jest niecodzienna – przytaknął Kohl. – Ale sam szef policji Himmler uznał ją za wyjątkową i niezwykle ważną. Inni funkcjonariusze są zajęci równie pilnymi zadaniami w całym mieście, a ja musiałem wymyślić, co począć z moim. Dlatego właśnie przychodzę do pana.
– Himmler? – upewnił się Johann Muntz. Stał w drzwiach małego domu na Griinstrasse w Charlottenburgu. Ogolony, ostrzyżony i w garniturze wyglądał, jak gdyby właśnie wrócił z niedzielnej mszy – wizyta w kościele była niewątpliwie ryzykowna, jeśli chciał utrzymać stanowisko dyrektora w jednej z najlepszych szkół w Berlinie.
– Jak panu zapewne wiadomo, to niezależna organizacja. I w pełni samorządna. Nie mogę im niczego nakazywać. Mogą się nie zgodzić, a ja nic na to nie poradzę.
– Ach, doktorze Muntz, proszę tylko o możliwość zaapelowania do nich w nadziei, że sami zaofiarują pomoc.
– Ależ dziś jest niedziela. Jak się z nimi skontaktuję?- Przypuszczam, że wystarczy zadzwonić do ich przywódcy, a on już zorganizuje zbiórkę.
– Zgoda. Zrobię to, inspektorze.
Trzy kwadranse później Willi Kohl stal w ogrodzie za domem Muntza, patrząc na twarze ponad dwudziestu chłopców, wielu było ubranych w brunatne koszule, szorty i białe skarpety, a na szyjach miało czarne krawaty spięte plecionymi skórzanymi klamrami. Większość należała do drużyny Hitlerjugend w Szkole Hindenburga. Dyrektor szkoły przypomniał Kohlowi, że organizacja jest zupełnie samodzielna i pozbawiona nadzoru dorosłych. Członkowie sami wybierali sobie przywódców i to oni określali zajęcia grupy, decydując, czy będą chodzić na wycieczki, grać w piłkę czy donosić na wbijających nóż w plecy zdrajców.
– Heil Hitler – zaczął Kohl i odpowiedział mu las wyciągniętych rąk i zaskakująco głośne echo pozdrowienia. – Jestem starszy inspektor Kohl z kripo.
Na niektórych twarzach odmalował się podziw. Inne pozostały nieporuszone jak twarz człowieka zastrzelonego w Dresden Allee.
– Potrzebuję waszej pomocy w dziele na rzecz narodowego socjalizmu. Jest to sprawa najwyższej wagi. – Spojrzał na jasnowłosego chłopca, którego przedstawiono mu jako Helmuta Grubera, przywódcę brygady z Hindenburga. Był niższy od pozostałych, ale w pewności siebie, jaką okazywał, wyczuwało się dojrzałość. Utkwił stalowe spojrzenie w twarzy człowieka starszego o trzydzieści lat i rzekł:
– Zrobimy wszystko, co trzeba, aby pomóc Fuhrerowi i Rzeszy, panie inspektorze.
– Dobrze, Helmut. Posłuchajcie. Może się wam wydawać, że to dziwna prośba. Mam tu dwa pliki dokumentów. Pierwszy to mapy terenu niedaleko Tiergarten. Drugi to zdjęcia człowieka, którego staramy się zidentyfikować. U dołu zdjęcia jest zapisana nazwa potrawy, którą można zamówić w restauracji. Coq au vin to po francusku, ale nie musicie wiedzieć, jak to się wymawia. Chcę tylko, żebyście poszli do wszystkich restauracji w zaznaczonym na mapie obszarze i sprawdzili, czy wczoraj lokal był otwarty i czy to danie jest w menu. Jeżeli tak, zapytacie kierownika, czy zna człowieka na zdjęciu i pamięta, czy ostatnio odwiedzał restaurację. Jeśli tak, natychmiast skontaktujcie się ze mną na komendzie kripo. Zrobicie to?