– Tak, panie inspektorze, zrobimy – oznajmił dowódca brygady Gruber, nie pytając o zdanie swojego oddziału.
– Dobrze. Fiihrer będzie z was dumny. Rozdam teraz te materiały. – Zastygł jednak w pół ruchu, pochwyciwszy spojrzenie ucznia stojącego z tyłu, który jako jeden z niewielu nie miał munduru. – Aha, musicie koniecznie zachować dyskrecję w pewnej sprawie.
– Dyskrecję? – spytał chłopiec, marszcząc brwi.
– Tak. To znaczy, że nie wolno wam mówić o tym, co teraz usłyszycie. Zwróciłem się o pomoc do was z powodu mojego syna Guntera, który stoi tam, z tyłu. – Kilkanaście par oczu zwróciło się w stronę chłopca, do którego Kohl zadzwonił wcześniej i któremu kazał przyjść do domu dyrektora. Gunter zarumienił się i opuścił wzrok. Jego ojciec ciągnął: – Nie wiecie, jak przypuszczam, że mój syn będzie mi w przyszłości pomagał w ważnych sprawach związanych z bezpieczeństwem państwa. Nawiasem mówiąc, dlatego nie mogę mu pozwolić wstąpić do waszej znakomitej organizacji; wolę, żeby trzymał się trochę w cieniu, by tak rzec. W ten sposób będzie mógł pomagać mi w pracy dla chwały naszej ojczyzny. Proszę, żebyście zachowali tę informację dla siebie, zgoda?
Helmut zatrzymał wzrok na Gunterze, myśląc zapewne o niedawnych zabawach w Żydów i Aryjczyków, w które być może nie powinni się bawić.
– Oczywiście, panie inspektorze – powiedział.
Kohl spojrzał na twarz syna, który tłumił radość, a potem rzekł:
– Ustawcie się w jednym rzędzie, żebym mógł wam rozdać papiery. Mój syn i przywódca brygady Gruber zdecydują, jak rozdzielicie pracę.
– Tak jest, panie inspektorze. Heil Hitler.
– Heil Hitler. – Kohl zmusił się, by energicznie wyciągnąć w górę rękę. Dał mapy i kopie zdjęcia chłopcom, po czym dodał: – Panowie?
– Tak? – odezwał się Helmut, stając na baczność.
– Uważajcie na samochody. Ostrożnie przechodźcie przez ulice.
24
Zapukał do drzwi i Kathe wpuściła go do pokoju.
Wydawała się zawstydzona skromnością swojego lokum w pensjonacie. Nagie ściany, żadnych kwiatów, koślawe meble; razem z właścicielem przenieśli wszystkie lepsze sprzęty do pokojów gości. Nie miała tu także rzeczy osobistych. Może musiała je oddać w zastaw. Na wypłowiały, niewielki dywan padały słoneczne promienie, ale był to niewielki samotny trapezoid światła; słońce odbijało się od okna po drugiej stronie alei.
Kathe zaśmiała się jak młoda dziewczyna i zarzuciła mu ręce na szyję. Pocałowała go mocno.
– Pachniesz czymś innym. Podoba mi się.
– Mydło do golenia?
– Tak, chyba tak.
Użył dziś niemieckiego mydła znalezionego w łazience zamiast swojego burma shave, ponieważ się obawiał, że nieznana woń amerykańskiego mydła mogłaby wzbudzić podejrzenia w jakimś strażniku na stadionie.
– Ładne.
Zobaczył leżącą na łóżku walizkę. Tomik wierszy Goethego spoczywał na pustym stoliku obok filiżanki słabej kawy. Na powierzchni pływały białe grudki. Paul spytał ją, czy istnieje coś takiego jak hitlerowskie mleko od hitlerowskich krów.
Odparła ze śmiechem, że wśród narodowych socjalistów jest sporo osłów, ale o ile wie, nie stworzyli jeszcze erzacu krowy.
– Prawdziwe mleko też się zsiada, kiedy jest stare.
– Wyjeżdżamy dziś wieczorem – powiedział. Skinęła głową, poważniejąc.
– Dziś? A więc nie żartowałeś, kiedy mówiłeś „natychmiast”.
– Spotkamy się tu o piątej.
– Dokąd się wybierasz? – spytała Kathe.
– Zrobić ostatni wywiad.
– Powodzenia, Paul. Będę czekała na twój artykuł, nawet gdyby nie był o sporcie, ale o… na przykład czarnym rynku. – Spojrzała na niego porozumiewawczo. Kathe była inteligentną kobietą; podejrzewała, że jego zajęcie nie ma nic wspólnego z dziennikarstwem i że prawdopodobnie, jak pół miasta, prowadzi jakieś półlegalne interesy. Może już zaakceptowała ciemniejszą stronę jego życia i nie będzie wstrząśnięta, kiedy w końcu Paul powie jej prawdę. W końcu mieli wspólnych wrogów.
Pocałował ją jeszcze raz, czując zapach bzu i dotyk jej skóry. Nie był jednak wcale tak poruszony jak wczorajszej nocy; i tak musiało być. Niepodzielnie zawładnął nim lód.
– Jak mogła nas zdradzić?
W odpowiedzi na pytanie brata Kurt Fischer potrząsnął w rozpaczy głową.
On też nie mógł uwierzyć w to, co zrobiła sąsiadka. I to kto, pani Lutz! Ta sama, której w każdą Wigilię zanosili upieczoną przez matkę jeszcze ciepłą, krzywą struclę z kandyzowanymi owocami; którą ich rodzice pocieszali, kiedy w każdą rocznicę niemieckiej kapitulacji wybuchała płaczem – traktowała ten dzień jako rocznicę śmierci męża, ponieważ nikt nie wiedział, kiedy dokładnie poległ.
– Jak mogła? – powtórzył szeptem Hans. Kurt Fischer nie potrafił tego wyjaśnić.
Gdyby na nich doniosła dlatego, że nosili się z zamiarem rozlepiania opozycyjnych plakatów albo zaatakowania członków Hitlerjugend, może potrafiłby ją zrozumieć. Ale przecież oni chcieli tylko wyjechać z kraju, którego wódz powiedział: „Pacyfizm to wróg narodowego socjalizmu”. Kurt przypuszczał, że podobnie jak wielu Niemców pani Lutz została zahipnotyzowana przez Hitlera.
Cela w więzieniu Kolumbia-Haus miała wymiary jakieś trzy na trzy metry i ściany z nierównych kamieni. Nie było okien, a zamiast drzwi na korytarz prowadziła okratowana furta. Bracia słyszeli kapanie wody i chrobot szczurzych łap. Celę oświetlała jedna goła żarówka, lecz w korytarzu panował mrok i widzieli jedynie zarys ciemnych sylwetek, które przechodziły tamtędy od czasu do czasu. Czasem szli tylko strażnicy, innym razem eskortowali więźniów, którzy zawsze byli boso i nie wydawali żadnych odgłosów poza urywanym szlochem czy bezsilnie szeptanymi błaganiami. Niekiedy przeraźliwa cisza była straszniejsza od dźwięków.
W celi panował nieznośny upał, od którego swędziała skóra. Kurt nie rozumiał dlaczego – siedzieli pod ziemią i powinno być chłodno. Dopiero potem zauważył rurę w rogu. Buchało z niej gorące powietrze. Strażnicy tłoczyli je tu prosto z pieca, aby więźniowie nie mieli ani chwili ulgi w cierpieniu.
– Mówiłem, że nie powinniśmy wyjeżdżać – mruknął Hans.
– Tak, powinniśmy zostać w mieszkaniu, to by nas ocaliło. – Kurt mówił z wyraźną drwiną w głosie. – Na jak długo? Tydzień? Dzień? Nie rozumiesz, że nas obserwowała? Słyszała, o czym mówiliśmy.
– Jak długo tu będziemy?
Jak można odpowiedzieć na takie pytanie? – pomyślał Kurt. Tkwili w miejscu, gdzie każda chwila trwała wieczność. Siedział na podłodze – nie było tu żadnych sprzętów – wpatrując się nieobecnym wzrokiem w ciemną i pustą celę po drugiej stronie korytarza.
Otworzyły się drzwi i rozbrzmiał stukot butów na betonie.
Kurt zaczął liczyć kroki – jeden, dwa trzy…
Po dwudziestu ośmiu strażnik dochodził do ich celi. Kurt zdążył się już przekonać, że liczenie kroków to czynność, od której więzień nie potrafi się powstrzymać; siedząc w zamknięciu, człowiek rozpaczliwie szuka jakiejkolwiek informacji, jakiejkolwiek pewności.
Dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa… Bracia spojrzeli po sobie. Hans zacisnął dłonie w pięści.
– Dostaną za swoje. Posmakują krwi – mruknął.