– Nie – powiedział Kurt. – Nie rób głupstw. Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć… Stukot kroków stawał się wolniejszy.
Mrużąc oczy przed blaskiem żarówki, Kurt zobaczył dwóch wysokich mężczyzn w brunatnych mundurach. Spojrzeli na braci. A potem się odwrócili.
Jeden z nich otworzył celę naprzeciwko i ostrym głosem krzyknął:
– Grossman, wychodź.
Ciemność w celi poruszyła się, a Kurt uświadomił sobie ze zgrozą, że cały czas wpatrywał się w żywego człowieka. Mężczyzna dźwignął się na nogi i postąpił naprzód, opierając się o kraty. Był brudny. Jeśli w chwili aresztowania był świeżo ogolony, zarost na jego twarzy świadczył, że przesiedział w celi co najmniej tydzień.
Więzień zmrużył oczy, popatrzył na wysokich strażników, potem na Kurta po drugiej stronie korytarza. Jeden ze strażników rzucił okiem na kartkę.
– Ali Grossman, zostałeś skazany na pięć lat w Oranienburgu za zbrodnie przeciw państwu. Wyjdź.
– Ale ja…
– Milcz. Masz się przygotować do drogi do obozu.
– Już mnie odwszawili. Co pan ma na myśli?
– Powiedziałem, milczeć!
Strażnik szepnął coś do kolegi, który spytał:
– Nie masz swoich? – Nie.
– No dobrze, weź moje.
Podał mu jasne skórzane rękawiczki. Strażnik nałożył je i stękając z wysiłku jak tenisista wykonujący potężny serwis, uderzył chudego mężczyznę pięścią w brzuch. Grossman krzyknął i dostał torsji.
Kostki palców strażnika z głuchym stukiem trafiły go w podbródek.
– Nie, nie, nie.
Posypały się ciosy wymierzane w pachwinę, twarz, żołądek. Z nosa i ust biedaka ciekła krew, z oczu płynęły łzy. Krztusił się, charcząc:
– Nie, błagam!
Bracia w niemym przerażeniu przyglądali się, jak człowiek zmienia się w połamaną kukłę. Strażnik, który go bił, zerknął na towarzysza i powiedział:
– Przepraszam cię za rękawiczki. Moja żona je naprawi i wyczyści.
– Jeśli byłaby tak miła.
Podnieśli mężczyznę i zaczęli wlec korytarzem. Po chwili głośno trzasnęły drzwi.
Kurt i Hans wpatrywali się w opuszczoną celę. Kurt nie mógł wykrztusić słowa. Chyba nigdy w życiu się tak nie bał. Wreszcie Hans rzekł:
– Musiał zrobić coś okropnego. Tak go potraktowali…
– Pewnie sabotażysta – odrzekł drżącym głosem Kurt.
– Podobno był pożar w budynku rządowym. W Ministerstwie Transportu. Słyszałeś o tym? Założę się, że to jego dzieło.
– Tak. Pożar. To na pewno był podpalacz.
Usiedli sparaliżowani strachem. W mikroskopijnej celi było duszno od parzącego powietrza, które bez przerwy płynęło z rury.Niecałą minutę później znów usłyszeli, jak drzwi otwierają się i zamykają. Popatrzyli na siebie.
W korytarzu rozległo się echo stukotu skórzanych podeszew o beton.
…sześć, siedem, osiem…
– Zabiję tego, który stał z prawej – szepnął Hans. – Tego wyższego. Poradzę sobie. Zabierzemy mu klucze i…
Kurt nachylił się nad bratem i ku jego zaskoczeniu ujął jego twarz w dłonie i zbliżył do swojej.
– Nie! – szepnął tak groźnie, że chłopiec drgnął z lękiem. – Nic nie zrobisz. Nie będziesz się z nimi bił, nie będziesz pyskował. Zrobisz dokładnie to, co ci każą, a jeżeli cię uderzą, będziesz milczał. – Kurt nie myślał już o zwalczaniu narodowych socjalistów. Plany, by jakoś wpłynąć na odmianę losu Niemiec, należały do przeszłości.
– Ale…
Palce Kurta wpiły się w twarz brata.
– Zrobisz, co mówię!…trzynaście, czternaście…
Kroki waliły jak dzwon olimpijski, a każdy przenikał duszę Kurta Fischera dreszczem przerażenia…siedemnaście, osiemnaście…
Przy dwudziestu sześciu ich rytm zacznie zwalniać. Przy dwudziestu ośmiu ustanie. I wtedy popłynie krew.
– Boli! – Ale nawet silny Hans nie potrafił się wyrwać z żelaznego uścisku brata.
– Jeżeli wybiją ci zęby, nie piśniesz ani słowa. Jeżeli połamią ci palce, możesz krzyczeć i płakać, ale nie piśniesz ani słowa. Przeżyjemy. Rozumiesz? Żeby przeżyć, nie możemy stawiać oporu.
Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery… Na posadzkę przed kratami padł cień.
– Rozumiesz?
– Tak – szepnął Hans.
Kurt otoczył brata ramieniem i spojrzeli na drzwi. Przed celą zatrzymali się dwaj ludzie.
Ale nie byli to strażnicy. Jeden był szczupły, szpakowaty i miał na sobie garnitur. Drugi, tęższy i łysiejący, był ubrany w brązową tweedową marynarkę i kamizelkę. Obaj zmierzyli braci badawczym spojrzeniem.
– To wy jesteście Fischerowie? – zapytał szpakowaty. Hans zerknął na Kurta, który skinął głową.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i przeczytał:
– Kurt. – Uniósł wzrok. – Ty musisz być Kurt. A ty Hans. – Tak.
O co tu chodziło? Mężczyzna odwrócił głowę.
– Otworzyć celę.
Znów rozległy się kroki. Zjawił się strażnik, otworzył kratę i odsunął się, kładąc dłoń na wiszącej u pasa pałce.
Obaj mężczyźni weszli do środka. Szpakowaty mężczyzna rzekł:
– Jestem pułkownik Reinhard Ernst.
Kurt znał to nazwisko. Pułkownik zajmował jakieś stanowisko w rządzie Hitlera, ale chłopak nie bardzo wiedział, jakie. Drugi mężczyzna przedstawił się jako profesor Keitel z jakiejś szkoły wojskowej pod Berlinem.
– W protokole aresztowania napisano „przestępstwa przeciw państwu” – rzekł pułkownik. – Ale zawsze tak piszą. Na czym dokładnie polega wasze przestępstwo?
Kurt wyjaśnił, że próbowali nielegalnie wyjechać z kraju do rodziców.
Ernst przechylił głowę, uważnie przyglądając się chłopcom.
– Pacyfizm – mruknął i odwrócił się do Keitla, który spytał:
– Prowadziliście działalność antypartyjną?
– Nie, panie profesorze.
– Należycie do Edelweisspiraten?
Były to nieformalne kluby antynarodowosocjalistyczne, uważane przez niektórych za bandy skupiające młodych ludzi, powstałe w odpowiedzi na bezmyślny rygor Hitlerjugend. Ich członkowie spotykali się potajemnie i dyskutowali o polityce i sztuce – a także próbowali pewnych przyjemności, które partia potępiała, przynajmniej publicznie: alkoholu, tytoniu i seksu. Bracia znali kilka takich osób, ale sami nie należeli do Edelweisspiraten. Kurt powiedział o tym mężczyznom.
– Może się wydawać, że to drobne wykroczenie, ale… – Ernst pokazał im jakąś kartkę. – Zostaliście skazani na trzy lata w obozie Oranienburg.
Hans wlepił w niego zdumione spojrzenie. Kurt także osłupiał, myśląc o biednym Grossmanie, którego zmuszono do posłuszeństwa bezlitosnym biciem. Wiedział, że ludzie szli do Oranienburga lub Dachau odsiedzieć krótki wyrok, a potem słuch o nich ginął.
– Przecież nie było procesu! – wyjąkał. – Aresztowano nas godzinę temu! Dziś jest niedziela. Jak mogliśmy zostać skazani?Pułkownik wzruszył ramionami.
– Jak widzicie, proces jednak się odbył. – Ernst podał mu dokument zawierający listę nazwisk kilkudziesięciu więźniów, wśród nich Kurta i Hansa. Obok każdego zapisano wysokość wyroku. Nagłówek brzmiał „Sąd ludowy”. Był to niesławny trybunał, w którego skład wchodzili dwaj prawdziwi sędziowie i pięć osób z partii, SS lub gestapo. Od jego wyroku nie było żadnej apelacji.
Kurt patrzył tępo w papier.
– Obaj jesteście raczej zdrowi? – odezwał się profesor. Bracia spojrzeli po sobie, po czym przytaknęli.
– Domieszka krwi żydowskiej?
– Nie.
– Byliście w Służbie Pracy?
– Mój brat był – powiedział Kurt. – Ja przekroczyłem limit wieku.
– A jeżeli chodzi o bieżącą sprawę – rzekł profesor Keitel – przyszliśmy złożyć wam pewną propozycję. – Wydawał się zniecierpliwiony.