– Co zamierzasz z nim zrobić?
– Pogadam z Averym. Na statku jest areszt. Chyba go tam wsadzimy, a potem coś się wymyśli.
– Może zabierzemy go do konsulatu w Hamburgu?
– Może. Nie wiem. Ale… – Umilkł, marszcząc brwi. – Co to za zapach?
Paul także zmarszczył brwi. Kajutę wypełniła nagle jakaś słodko-gorzka woń. – Nie!
Heinsler padł na poduszkę, wywracając oczy, a w kącikach jego ust wykwitła biała piana. Jego ciałem wstrząsały okropne konwulsje.
Zapach przypominał aromat migdałów.
– Cyjanek – wyszeptał Manielli. Podbiegł do iluminatora i szeroko go otworzył.
Paul ostrożnie otarł wargi Heinslera poszewką poduszki i włożył mu palce do ust, szukając kapsułki. Wyciągnął jednak tylko kilka odłamków szkła. Heinsler zdążył ją rozgryźć. Umarł, zanim Paul wrócił od umywalki ze szklanką wody, aby wypłukać mu truciznę z ust.
– Zabił się – szeptał jak w gorączce Manielli, patrząc na trupa w osłupieniu. – Tak po prostu… Zabił się.
I tak straciliśmy okazję, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, pomyślał ze złością Paul.Porucznik patrzył wstrząśnięty na ciało.
– Ale pasztet, nie ma co.
– Idź i powiedz Avery’emu.
Manielli stał jak sparaliżowany. Paul chwycił go mocno za ramię.
– Vince… powiedz Avery’emu. Słyszysz mnie?
– Co?… A, tak. Zaraz powiem Andy’emu. Idę. – Porucznik wybiegł z kajuty.
Wystarczy przywiązać w pasie parę hantli z sali gimnastycznej, żeby poszedł na dno oceanu, ale iluminator miał średnicę ledwie ośmiu cali. Na korytarzach „Manhattanu” tłoczyli się już pasażerowie, przygotowując się do zejścia rta ląd. Nie ma mowy, żeby go przenieść przez statek. Musieli zaczekać. Paul przykrył ciało kocami, odwracając głowę Heinslera na bok, jak gdyby spał, a potem dokładnie umył ręce w mikroskopijnej umywalce, żeby pozbyć się śladów trucizny.
Dziesięć minut później rozległo się pukanie i Paul wpuścił Maniellego.
– Andy próbuje się skontaktować z Gordonem. W Waszyngtonie jest północ, ale powinien go zastać. – Jego wzrok jak przyciągany magnesem wracał do ciała Heinslera. Wreszcie porucznik zapytał Paula: – Spakowałeś się? Jesteś gotowy?
– Będę, kiedy się przebiorę. – Paul spojrzał na swoją koszulkę i spodenki.
– Zrób to. Potem wyjdź na górę. Andy mówił, żeby to nie wyglądało tak, że najpierw znikasz ty i ten facet, a potem szef nie może go znaleźć. Za pół godziny spotkamy się na głównym pokładzie na bakburcie.
Zerkając ostatni raz na ciało Heinslera, Paul wziął walizkę i przybory do golenia i ruszył do umywalni.
Umyty i ogolony przebrał się w białą koszulę i szare flanelowe spodnie, rezygnując ze swego brązowego stetsona z wąskim rondem; kilka filcowych i słomkowych kapeluszy szczurów lądowych zdążyło już wylądować za burtą. Dziesięć minut później Paul stąpał już po dębowych deskach pokładu w bladym świetle poranka. Przystanął, oparł się o reling i zapalił chesterfielda.
Myślał o człowieku, który zabił się w jego kajucie. Nigdy nie potrafił zrozumieć, co pcha ludzi do samobójstwa. Przypuszczał, że dostrzegł w jego oczach odpowiedź. Błysk fanatyzmu. Widok Heinslera przywodził mu na myśl coś, o czym niedawno czytał… tak, przypominał mu ludzi, którym mącił w głowie kaznodzieja ruchu odnowy religijnej z popularnej książki Sinclaira Lewisa „Elmer Gantry”.
Kocham Fiihrera, dla niego i dla partii jestem gotów zrobić wszystko…
Jasne, to idiotyzm tak po prostu odebrać sobie życie. Ale Paul odczytał samobójstwo Heinslera jako niepokojący sygnał tego, co czeka go na szarym skrawku lądu, na który właśnie patrzył. Ilu jeszcze ludzi opętała podobnie zgubna obsesja? Tacy jak Dutch Schultz i Bugsy Siegel byli niebezpieczni, lecz można ich zrozumieć. A śmierć tego człowieka, wyraz jego oczu, jego ślepe oddanie… coś tu bardzo nie grało. Paul nigdy nie miał do czynienia z kimś takim.
Porzucił rozmyślania, zauważywszy, że zbliża się do niego jakiś mocno zbudowany Murzyn. Był ubrany w lekką niebieską marynarkę, jakie nosili członkowie reprezentacji olimpijskiej, i spodenki odsłaniające muskularne nogi.
Przywitali się skinieniem głowy.
– Przepraszam – powiedział cicho mężczyzna. – Jak samopoczucie?
– Doskonale – odparł Paul. – A u pana?
– Uwielbiam poranki. Takiego czystego powietrza nie ma ani w Cleveland, ani w Nowym Jorku. – Spoglądali w wodę. – Widziałem dzisiaj pana sparing. Zawodowiec?
– Taki staruch jak ja? Chcę po prostu zachować formę.
– Jestem Jesse.
– Och, chyba wszyscy wiedzą, kim jesteś – rzekł Paul. – „Jesse Owens, Pocisk z Ohio”. – Uścisnęli sobie dłonie. Paul przedstawił się Owensowi. Mimo szoku wywołanego tym, co stało się w jego kajucie, rozpromienił się w radosnym uśmiechu. – Widziałem kronikę filmową z zeszłorocznego mityngu ligi zachodniej. W Ann Arbor. Pobiłeś trzy rekordy świata. I jeden wyrównałeś, zgadza się? Widziałem te zdjęcia kilkanaście razy. Ale pewnie męczy cię słuchanie w kółko o tym samym.
– Wcale nie – odrzekł Jesse Owens. – Tylko ciągle się dziwię, że wszyscy tak uważnie śledzą, co robię. Przecież tylko biegam i skaczę. Nie pokazywałeś się za często podczas rejsu, Paul.
– Kręciłem się tu i ówdzie – powiedział wymijająco Paul. Zastanawiał się, czy Owens może wiedzieć, co się stało z Heinslerem. Podsłuchiwał ich? Albo widział, jak Paul zaskoczył go na górnym pokładzie niedaleko komina? Uznał jednak, że gdyby tak było, słynny lekkoatleta zdradzałby większy niepokój.Tymczasem myślał chyba o czym innym. Ruchem głowy Paul wskazał na pokład za ich plecami.
– Największa sala gimnastyczna, jaką w życiu widziałem. Podoba ci się?
– Cieszę się, że można potrenować, ale bieżnia nie powinna się ruszać. I na pewno nie powinno nią rzucać jak statkiem parę dni temu. Nie ma to jak porządny żużlowy tor.
– Ten, z którym dzisiaj ćwiczyłem, to nasz bokser, tak? – spytał Paul.
– Zgadza się. Miły gość. Gadałem z nim trochę.
– Dobry – orzekł Paul bez zbytniego entuzjazmu.
– Chyba – przytaknął biegacz. Najwyraźniej też zdawał sobie sprawę, że boks nie jest mocną stroną amerykańskiej reprezentacji, ale nie chciał krytykować kolegi. Paul słyszał, że czarnoskóry lekkoatleta jest jednym z najsympatyczniejszych Amerykanów; w zorganizowanym na statku konkursie na najpopularniejszego sportowca zajął drugie miejsce, za Glennem Cunninghamem.
– Poczęstowałbym cię papierosem… Owens zaśmiał się.
– Dzięki, nie skorzystam.
– Prawie już przestałem proponować pasażerom fajki i łyk z mojej piersiówki. Cholernie zdrowo się wszyscy prowadzicie.
Znów wybuch śmiechu. Potem na chwilę zapadła cisza i muskularny Murzyn zapatrzył się w morze.
– Słuchaj, Paul, chciałbym cię o coś zapytać. Jesteś tu służbowo?
– Służbowo?
– To znaczy pracujesz dla komitetu? Może jako ochrona?
– Ja? Dlaczego tak sądzisz?
– Trochę przypominasz… wiesz, żołnierza czy kogoś takiego. No i widziałem, jak walczysz. Znasz się na rzeczy.
– Byłem na wojnie. Pewnie da się to zauważyć.
– Może. Ale to było dwadzieścia lat temu – dodał Owens. – Rozmawiałeś z dwoma facetami. Są z marynarki. Słyszeliśmy, jak rozmawiali z kimś z załogi.
Rany, znowu ogon śladów.
– Ci dwaj? Spotkałem ich przypadkiem na pokładzie. Zabrałem się z wami… Piszę o sporcie, chciałem zobaczyć boks w Berlinie, olimpiadę. Jestem dziennikarzem.
– Aha. – Owens wolno pokiwał głową. Przez chwilę nad czymś myślał. – Skoro jesteś z prasy, może będziesz mi mógł coś powiedzieć. Nie wiem, czy słyszałeś o tych dwóch? – Wskazał na dwóch mężczyzn biegnących po pokładzie jeden za drugim i podających sobie pałeczkę sztafetową. Byli szybcy jak błyskawica.