Ocierając twarz, myślał, jak długo będzie musiał czekać na powrót Schumanna.
Już po chwili uzyskał odpowiedź. Otworzyły się frontowe drzwi pensjonatu, a potem w korytarzu rozległy się ciężkie kroki. Minęły pokój. Potem rozległo się pukanie.
– Kathe? – dobiegł z oddali głos.
Należał do Paula Schumanna.
Wejdzie do jej mieszkania, by tam na nią zaczekać?
Nie… Znów kroki, tym razem zbliżające się do pokoju.
Taggert usłyszał chrobot klucza, skrzypnięcie starych zawiasów, potem szczęk zamykanych drzwi. Paul Schumann wszedł do pokoju, w którym miał zginąć.
28
Robert Taggert nasłuchiwał, a serce waliło mu jak myśliwemu podchodzącemu zwierzynę. – Kathe? – zawołał Schumann.
Taggert usłyszał skrzypnięcie deski, szum wody w umywalce, odgłos łapczywego picia.
Uniósł pistolet. Lepiej będzie strzelić do niego z przodu, w pierś, jak gdyby Schumann go zaatakował. SS oczywiście chciałoby go dostać żywego i przesłuchać. Nie byliby zadowoleni, gdyby Taggert strzelił mu w plecy. Mimo to nie mógł ryzykować. Schumann był zbyt silny i niebezpieczny, aby stanąć z nim oko w oko. Powie Himmlerowi, że nie miał wyjścia; że zamachowiec próbował uciekać albo chwycił za nóż. Taggert po prostu musiał go zastrzelić.
Usłyszał, jak gangster wchodzi do sypialni i zaczyna szperać w szufladach, wrzucając rzeczy do walizki.
Teraz, pomyślał.
Lekko popchnął skrzydło drzwi szafy. Zobaczył kawałek sypialni. Zacisnął dłoń na pistolecie.
Ale Schumana nie było widać. Taggert dostrzegł tylko walizkę na łóżku. Wokół niej leżały porozrzucane książki i inne przedmioty. Zmarszczył brwi, zauważywszy buty stojące w drzwiach sypialni. Wcześniej ich tam nie było.
O nie…
Taggert uświadomił sobie, że Schumann wszedł do sypialni, ale zaraz zdjął buty i w samych skarpetach wycofał się do salonu. Potem zaczął rzucać książki przez drzwi, aby Taggert myślał, że nadal tam jest! To znaczyło ni mniej, ni więcej…
Potężna pięść przebiła drzwi szafy, jakby były zrobione z waty cukrowej, trafiając Taggerta w szyję i szczękę. Przed oczami zawirowały mu czerwone kręgi; zachwiał się i wypadł z szafy. Upuścił pistolet, chwytając się za pulsujące bólem gardło.
Schumann złapał go za klapy i cisnął nim przez cały pokój. Taggert wylądował z trzaskiem na stole i osunął się na podłogę bezwładny jak lalka z matowej porcelany, która upadła obok niego i leżała, wpatrując się w sufit upiornymi fioletowymi oczami.
– Jesteś oszustem, zgadza się? Nie jesteś Reggiem Morganem.
Paul nie miał ochoty tłumaczyć, że zrobił to, co każdy szanujący się żołnierz mafii powinien uczynić – zapamiętał wygląd pokoju, gdy go opuszczał, a po powrocie zwrócił uwagę na zmiany, jakie w nim zaszły. Zauważył, że drzwi szafy, które zostawił zamknięte, są uchylone. Wiedząc, że Taggert będzie go musiał odnaleźć i zabić, domyślił się, że tam się właśnie ukrył.
– Ja…
– Kim jesteś? – warknął Paul.
Gdy intruz nie odpowiadał, Paul ujął go jedną ręką za kołnierz, a drugą opróżnił mu kieszenie marynarki; znalazł portfel, kilka amerykańskich paszportów, legitymację dyplomatyczną Stanów Zjednoczonych wystawioną na nazwisko Roberta Taggerta i kartę SA, którą pokazał Paulowi w alei, gdy spotkali się po raz pierwszy.
– Nie ruszaj się – mruknął Paul i obejrzał znalezisko. Portfel należał do Reginalda Morgana; zawierał dowód, parę wizytówek z jego nazwiskiem i adresem berlińskim na Bremer Strasse oraz adresem w Waszyngtonie. A także kilka zdjęć, na których był mężczyzna zabity w Dresden Allee. Na jednej fotografii zrobionej na jakiejś uroczystości stał między dwojgiem starszych ludzi, którzy uśmiechali się do obiektywu.
Jeden z paszportów, dość sfatygowany i pełen pieczęci straży granicznej, był wystawiony na nazwisko Morgana. Ze zdjęcia spoglądał mężczyzna z alei.
W innym paszporcie – tym, który Paul wczoraj oglądał – również figurowało nazwisko Reginalda Morgana, ale zdjęcie przedstawiało człowieka, który stał teraz przed nim. Paul obejrzał paszport pod światło. Dokument wyglądał na fałszywkę. W drugim paszporcie, prawdopodobnie autentycznym, w którym było mnóstwo pieczęci i wiz, widniało nazwisko Taggert, podobnie jak w papierach dyplomatycznych. Był jeszcze jeden paszport amerykański wystawiony na Roberta Gardnera i jeden niemiecki na Arthura Schmidta, obydwa ze zdjęciem człowieka, który zaczaił się w pokoju.
Czyli facet leżący na podłodze zabił jego łącznika w Berlinie i przejął jego tożsamość.
– Dobra, co tu jest grane?
– Spokojnie. Tylko nie rób głupstw. – Mężczyzna przestał udawać sztywnego Reggiego Morgana i przypominał teraz jednego z cwaniaczków Lucky Luciana ubierających się w garnitury ze sztucznego jedwabiu.
Paul pokazał paszport, który uznał za autentyczny.
– To ty, Taggert, tak?
Mężczyzna rozcierał poczerwieniałą skórę na szyi i szczęce.
– Zgadłeś.
– Jak to wyglądało? – Spojrzał na niego, marszcząc brwi. – Przechwyciłeś hasło o tramwaju, tak? Dlatego wczoraj w alei Morgan nie zareagował od razu. Myślał, że to ja jestem oszustem, bo sypnąłem się w haśle o tramwaju, a ja pomyślałem to samo o nim. Potem zamieniłeś dokumenty, kiedy przeszukiwałeś mu kieszenie. – Paul rzucił okiem na kartę z nadrukiem SA. – „Pomoc dla weteranów”. Co za kit – warknął zły na siebie, że nie przyjrzał się karcie dokładniej, gdy Taggert mu ją pokazał. – Kim ty, u diabła, jesteś?
– Biznesmenem. Świadczę ludziom różne usługi.
– I wybrali cię, bo byłeś trochę podobny do prawdziwego Reggiego Morgana? Obruszył się.
– Wybrali mnie, bo jestem dobry.
– A Max?
– Był czysty. Morgan zapłacił mu sto marek za informacje o Ernście. Ja dałem mu dwieście, żeby udawał, że jestem Morganem.
Paul skinął głową.
– Dlatego facet był taki nerwowy. Nie bał się SS, bał się mnie. Historia własnego oszustwa zdawała się nudzić Taggerta.
– Przyjacielu, musimy ubić pewien interes – przerwał mu zniecierpliwiony. – Posłuchaj…
– Po co był ten numer?
– Nie mamy czasu na pogawędki, nie sądzisz? Szuka cię połowa gestapo.
– Nie, Taggert. Jeżeli wszystko dobrze zrozumiałem, dzięki tobie zresztą, szukają jakiegoś Rosjanina. Nawet nie wiedzą, jak wyglądam. Nie sprowadziłbyś ich tutaj – przynajmniej dopóki byś mnie nie zabił. Tak więc mamy mnóstwo czasu. Gadaj.- Stary, w grę wchodzą o wiele poważniejsze rzeczy niz sprawa między nami. – Taggert kolistym ruchem poruszył szczęką. – Jasny gwint, obluzowałeś mi zęby.
– Mów.
– Nie ma…
Paul podszedł bliżej, zaciskając dłoń w pięść.
– Dobra, dobra, spokojnie, bokserze. Chcesz znać prawdę? No to słuchaj: u nas w kraju jest wielu ludzi, którzy nie chcą następnej bijatyki w Europie.
– Po to przecież przyjechałem, na litość boską. Żeby powstrzymać zbrojenia.
– Prawdę mówiąc, nic nas nie obchodzą zbrojenia Szwabów. Zależy nam tylko na tym, żeby Hitler był zadowolony. Kapujesz? Chcemy mu pokazać, że Stany są po jego stronie.
Wreszcie Paul zrozumiał.
– Czyli miałem być złożonym w ofierze barankiem. Zrobiłeś ze mnie rosyjskiego mordercę, żeby potem mnie sypnąć i przekonać Hitlera, że Stany to jego dobry kumpel, tak?
Taggert skinął głową.
– Mniej więcej.
– Do cholery, czy ty jesteś ślepy? Nie widzisz, co on tu wyrabia? Jak można być po jego stronie?
– Chryste, Schumann, o co ci chodzi? Być może Hitler zajmie część Polski, Austrii, Sudety. – Zaśmiał się. – Do diabła, może nawet zdobyć Francję. Ale to nie nasz problem.