W drzwiach zjawił się Janssen z zestawem do zabezpieczania odcisków palców i aparatem Leica. Kohl pokazał mu listę.
– Wygląda na to, że w zeszłym miesiącu modelo A kupił ten człowiek. Jako Artur Schmidt.
Co nie wykluczało możliwości, że Morgana zabił Schumann; Taggert mógł mu po prostu dać lub sprzedać broń.
– Zacznij zdejmować odciski – polecił Kohl. Młody funkcjonariusz otworzył neseser i przystąpił do dzieła.
– Powtarzam, nie zabiłem Reggiego Morgana. To on.
– Proszę na razie nic nie mówić, panie Schumann.
Na stole leżał też portfel Reginalda Morgana. Kohl zajrzał do środka. Zatrzymał wzrok na zdjęciu z jakiegoś przyjęcia przedstawiającym Morgana w towarzystwie dwojga starszych ludzi.
Wiemy o nim coś jeszcze… że był czyimś synem… Może czyimś bratem. I czyimś mężem albo kochankiem…
Kandydat na inspektora nałożył proszek na pistolet, a potem pobrał odciski palców od Taggerta. Następnie powiedział do Schumanna:
– Zechce pan usiąść prosto.
Kohl z zadowoleniem odnotował uprzejmy ton swego podopiecznego.
Schumann pomógł Janssenowi, który sprawnie pobrał mu odciski, a następnie usunął tusz z palców za pomocą płynu czyszczącego z zestawu. Młodzieniec położył na stole przed swoim zwierzchnikiem pistolet i dwie karty z odciskami palców.
– Panie inspektorze?
Kohl wyciągnął monokl. Przyjrzał się uważnie broni i liniom papilarnym obu mężczyzn. Nie był ekspertem od daktyloskopii, ale jego zdaniem na pistolecie były tylko odciski Taggerta.
Janssen zmrużył oczy, wskazując na podłogę.
Kohl podążył za jego spojrzeniem. Leżała tam sfatygowana skórzana teczka. Ach, charakterystyczna torba! Inspektor podszedł, otworzył ją i przejrzał zawartość. Czytając z pewnym trudem angielskie słowa, przekonał się, że są w niej tylko notatki na temat Berlina, sportu i olimpiady, przepustka prasowa wystawiona dla Paula Schumanna i mnóstwo niewinnych wycinków z amerykańskich gazet.
Czyli kłamał, pomyślał Kohl. Torba zdradziła, że był na miejscu zbrodni.
Przyglądając się jednak bliżej, zauważył, że choć torba jest stara, to skóra jest miękka i się nie łuszczy.
Zerknąwszy na zwłoki, Kohl odstawił teczkę i kucnął nad butami ofiary. Były brązowe i zniszczone, i odpadały z nich płatki skóry. Kolor i połysk pasował do drobin znalezionych na bruku Dresden Allee i na podłodze restauracji „Ogród Letni”. Skóra butów Schumanna wyglądała solidnie. Inspektor skrzywił się, zły na samego siebie. Kolejny fałszywy wniosek. Schumann jednak mówił prawdę. Prawdopodobnie.
– Teraz przeszukaj tego, Janssen – rzekł Kohl, prostując się i wskazując zwłoki.
Kandydat na inspektora posłusznie ukląkł przy ofierze i zaczął skrupulatnie przetrząsać jej kieszenie.
Kohl patrzył pytająco na swego asystenta, który wyciągał kolejno pieniądze, scyzoryk, paczkę papierosów, zegarek kieszonkowy na grubym łańcuszku. Nagle młodzieniec zmarszczył brwi.
– Niech pan popatrzy.
Podał inspektorowi kilka jedwabnych metek odciętych z ubrań, pochodzących niewątpliwie z rzeczy, które miał na sobie Reginald Morgan w Dresden Allee. Widniały na nich nazwy niemieckich producentów odzieży lub sklepów.
– Opowiem panom, co się stało – odezwał się Schumann.
– Tak, tak, za chwilę będzie pan mógł mówić. Janssen, skontaktuj się z komendą, niech ktoś zadzwoni do ambasady amerykańskiej i dowie się czegoś o tym Robercie Taggercie. Powiedz, że miał przy sobie papiery dyplomatyczne. Na razie nie mów, że nie żyje.
– Tak jest. – Janssen znalazł telefon, który, jak spostrzegł Kohl, odłączono od gniazdka. Był to często spotykany widok. Olimpijska flaga powiewająca na budynku i brak sztandaru narodowych socjalistów wymownie świadczyły, że właścicielem lub zarządcą pensjonatu jest Żyd albo ktoś inny będący w niełasce rządzących; telefony mogły mieć założony podsłuch.
– Połącz się przez radio w samochodzie.
Kandydat na inspektora skinął głową i ponownie wyszedł z pokoju.
– Teraz proszę mnie oświecić. I niech pan nie pomija żadnych szczegółów.
– Przyjechałem tu z ekipą olimpijską – zaczął po niemiecku Schumann. – Jestem dziennikarzem sportowym. Wolnym strzelcem. Nie wiem, czy pan…
– Tak, tak, wiem, co to znaczy.
– Zamierzałem się spotkać z Reggiem Morganem, który miał mi przedstawić pewnych ludzi w związku z moją pracą. Chciałem poznać, jak to nazywamy, „koloryt lokalny”. Zobaczyć barwniejsze części miasta, kluby bokserskie, miejsca odwiedzane przez hazardzistów i kanciarzy.
– Tym właśnie zajmował się Reggie Morgan? Zawodowo?
– Był amerykańskim biznesmenem, o którym ktoś mi powiedział. Mieszkał tu już od kilku lat i dość dobrze znał miasto.
– Przyjechał pan z ekipą olimpijską, a jednak sportowcy nie mieli ochoty nic mi o panu powiedzieć – zauważył Kohl. – Nie sądzi pan, że to trochę dziwne?
Schumann zaśmiał się gorzko.
– Mieszka pan w tym kraju i dziwi się pan, że ludzie niechętnie odpowiadają na pytania policji?
Chodzi o bezpieczeństwo państwa…
Słuszność tego spostrzeżenia wywołała u Williego Kohla chwilowe zakłopotanie, lecz nie dał tego po sobie poznać. Przyjrzał się uważniej Schumannowi. Amerykanin wydawał się całkiem spokojny. Kohl nie dostrzegał żadnych oznak fantazjowania, a był na nie szczególnie wyczulony.
– Proszę mówić dalej.
– Wczoraj miałem się spotkać z Morganem.
– Kiedy dokładnie? I gdzie?
– Około południa. Pod piwiarnią na Spenerstrasse.
Tuż obok Dresden Allee, pomyślał Kohl. I o tej samej porze, gdy doszło do strzelaniny. Gdyby miał coś do ukrycia, z pewnością nie zdradziłby, że przebywał w pobliżu miejsca zbrodni. A może tak? Przestępcy w narodowosocjalistycznych Niemczech na ogół byli głupi i przewidywalni. Teraz Kohl czuł, że ma do czynienia z bardzo inteligentnym człowiekiem, choć nie potrafił zdecydować, czy to przestępca, czy nie.
– Ale, jak pan utrzymuje, prawdziwy Reginald Morgan nie przyszedł. Zamiast niego zjawił się Taggert.
– Zgadza się. Tylko że wówczas o tym nie wiedziałem. Przedstawił mi się jako Morgan.- I co się zdarzyło na tym spotkaniu?
– Było bardzo krótkie. Taggert był czymś poruszony. Zaciągnął mnie do alei, powiedział, że ma coś do załatwienia i że spotkamy się później. W restauracji…
– Jakiej?
– „Ogrodzie Letnim”.
– Tam gdzie nie smakowało panu pszenne piwo. Schumann spojrzał na niego zdumiony.
– A komuś w ogóle smakuje? Kohl powstrzymał się od uśmiechu.
– Spotkał pan Taggerta w umówionym miejscu?
– Tak. Dołączył do nas jego znajomy. Nie pamiętam, jak się nazywał.
Ach, tamten robotnik.
– Szepnął coś Taggertowi, który nagle się zaniepokoił i powiedział, że powinniśmy się ulotnić. – Wyraz twarzy inspektora powiedział mu, że przetłumaczył angielski zwrot zbyt dosłownie. – To znaczy, że musieliśmy szybko stamtąd wyjść. Jego znajomy sądził, że w okolicy kręcą się jacyś ludzie z gestapo i Taggert przyznał mu rację. Wymknęliśmy się bocznymi drzwiami. Powinienem się już wtedy domyślić, że coś jest nie tak. Ale rozumie pan, potraktowałem to jako przygodę. Właśnie tego szukałem do swoich tekstów.
– Lokalny koloryt – rzekł wolno Kohl, myśląc, jak łatwo uczynić duże kłamstwo bardziej wiarygodnym, jeśli wplecie się w nie kilka małych prawd. – Spotkał pan jeszcze później Taggerta? Oczywiście nie licząc dzisiejszego razu – dodał, wskazując ciało. Zastanawiał się, czy Schumann wspomni o placu Listopada 1923.