– Kto to? – zapytał Paul.
– Sam Stoller i Marty Glickman. Dobrzy biegacze, jedni z najlepszych w ekipie. Ale słyszałem plotki, że mogą nie wystartować. Zastanawiałem się, czy wiesz coś więcej.
– Nie, nic nie wiem. Jakieś kłopoty z kwalifikacją? Kontuzja?
– Podobno dlatego, że są Żydami.
Paul pokręcił głową. Przypomniał sobie dyskusję na temat niechęci Hitlera do Żydów. Podnosiły się głosy protestu i opinie, że igrzyska należałoby przenieść gdzie indziej. Niektórzy pragnęli nawet, żeby Stany Zjednoczone zbojkotowały olimpiadę. Damon Runyon wściekał się, że Ameryka bierze udział w imprezie. Ale dlaczego Amerykański Komitet Olimpijski miałby zabraniać startu sportowcom tylko dlatego, że są Żydami?
– To by był kiepski interes. Zupełnie nietrafiony.
– Zgadzam się. W każdym razie myślałem, że coś słyszałeś.
– Przykro mi, nie mogę ci pomóc – powiedział Paul. Dołączył do nich drugi Murzyn i przedstawił się Paulowi.
Ralph Metcalfe też był mu znany. Na olimpiadzie w Los Angeles w 1932 roku zdobył dwa medale.
Owens zauważył, że z górnego pokładu patrzy na nich Vince Manielli. Porucznik skinął im głową i ruszył w kierunku schodów.
– Idzie twój kumpel. Którego przypadkiem spotkałeś na pokładzie. – Owens uśmiechnął się przebiegle, niezupełnie przekonany, że Paul był wobec niego szczery. Biegacz patrzył przed siebie na zbliżający się brzeg. – Pomyśleć tylko, że już prawie jesteśmy w Niemczech. Nigdy nie przypuszczałem, że będę tyle podróżował. Życie bywa zadziwiające, nie sądzisz?
– Bywa – przytaknął Paul.
Lekkoatleci pożegnali się i odbiegli truchtem.
– To był Owens? – spytał Manielli, podchodząc do Paula i opierając się o reling. Odwrócił się plecami do wiatru i skręcił papierosa.
– Tak. – Paul wyciągnął z paczki chesterfielda, zapalił, osłaniając płomyk dłońmi, i podał zapałki porucznikowi. – Miły facet.
Chociaż trochę za bystry, dokończył w myśli Paul.
– Ten to potrafi biegać. Co mówił?
– Gawędziliśmy o niczym. – Szeptem dodał: – Jak wygląda sytuacja na dole z naszym przyjacielem?
– Avery załatwia sprawę – odparł zagadkowo Manielli. – Jest przy radiostacji. Za chwilę przyjdzie.Nisko nad nimi przeleciał samolot. Obaj obserwowali go w milczeniu przez kilka minut.
Chłopak wciąż wyglądał na wstrząśniętego samobójstwem. Ale nie z tego samego powodu co Pauclass="underline" nie dlatego, że śmierć Heinslera powiedziała mu coś niepokojącego o ludziach, z którymi mieli się zmierzyć. Nie, młody marynarz był poruszony, ponieważ właśnie zobaczył z bliska śmierć – po raz pierwszy, jak należało przypuszczać. Paul wiedział, że smarkaczy można podzielić na dwie kategorie. Jedni i drudzy głośno się przechwalają, jedni i drudzy mają krzepę i wielkie pięści. Ale jedni są gotowi podjąć ryzyko i przyłożyć, kiedy trzeba – dotknąć lodu – a inni nie. Vince Manielli należał do drugiej kategorii. W istocie był po prostu miłym chłopcem z sąsiedztwa. Lubił rzucać takimi słowami jak „żołnierz mafii” i „rozwalić”, chcąc sprawić wrażenie, że wie, co oznaczają, lecz o świecie Paula miał nie większe pojęcie niż Marion – Marion, dobra dziewczyna, która flirtowała ze złym chłopakiem.
Ale, tak jak powiedział mu kiedyś szef mafii Lucky Luciano: „Flirtowanie to nie pieprzenie”.
Manielli chyba czekał, aby Paul wygłosił jakąś uwagę na temat tego durnia, Heinslera. Że facet zasługiwał na śmierć. Albo że miał źle w głowie. Ludzie zawsze chcą usłyszeć coś takiego, kiedy ktoś umrze. Że zginął z własnej winy albo że na to zasłużył, albo że to było nieuniknione. Lecz śmierć nigdy nie jest symetryczna ani gładka, a żołnierz nie miał nic do powiedzenia. Zaległa między nimi ciężka cisza. Po chwili zjawił się Andrew Avery. Niósł teczkę z papierami i mocno sfatygowaną skórzaną torbę. Rozejrzał się, czy w pobliżu nikt się nie kręci.
– Weź krzesło.
Paul znalazł ciężki drewniany leżak. Nie musiał nieść go jedną ręką, łatwiej byłoby dwiema, ale chciał ujrzeć zdumienie na twarzy Maniellego, gdy dźwignął leżak i bez wysiłku postawił na deskach pokładu. Paul usiadł.
– Depesza przedstawia się tak – zaczął szeptem porucznik. – Komandor nie bardzo martwi się o tego Heinslera. Aparat Allocchia Bacchiniego to mały radiotelegraf do łączności naziemnej i lotniczej, małego zasięgu. Gdyby nawet udało mu się wysłać wiadomość, Berlin prawdopodobnie nie zwróci na nią większej uwagi. Liga to dla nich tylko kłopot. W każdym razie Gordon powiedział, że decyzja należy do ciebie. Jeżeli chcesz się wycofać, w porządku.
– Ale nie dostanę karty „wychodzisz z więzienia” – powiedział Paul.
– Nie dostaniesz – potwierdził Avery.
– Umowa wygląda coraz bardziej różowo. – Paul zaśmiał się gorzko.
– Zostajesz?
– Tak, zostaję. – Wskazał na pokład pod nimi. – Co się stanie z ciałem?
– Kiedy wszyscy wysiądą, na pokład wejdą żołnierze piechoty morskiej z konsulatu w Hamburgu i zajmą się nim. – Avery nachylił się i rzekł przyciszonym głosem: – Teraz twoja misja, Paul. Gdy przybijemy do brzegu, zejdziesz na ląd, a Vince i ja zajmiemy się sprawą Heinslera. Potem jedziemy do Amsterdamu. Zostaniesz z ekipą olimpijską. W Hamburgu odbędzie się krótka uroczystość, po której wszyscy pojadą pociągiem do Berlina. Wieczorem sportowcy będą uczestniczyć w jeszcze jednej uroczystości, ale ty udasz się prosto do wioski olimpijskiej i nie będziesz się pokazywał. Jutro rano wsiądziesz do autobusu jadącego do Tiergarten – to taki berliński Central Park. – Podał Paulowi torbę. – Weź to ze sobą.
– Co to jest?
– Część twojej przykrywki. Przepustka prasowa. Papier, ołówki. Dużo informacji na temat igrzysk i miasta. Plan wioski olimpijskiej. Artykuły, wycinki, statystyki sportowe. Materiały, które powinien mieć dziennikarz. Nie musisz ich teraz czytać.
Lecz Paul otworzył teczkę i przez kilka minut przeglądał jej zawartość. Avery zapewnił go, że przepustka jest autentyczna, a w pozostałych rzeczach nic nie wzbudziło jego podejrzeń.
– Nikomu nie ufasz, co? – spytał Manielli.
Myśląc, że dobrze by było solidnie rąbnąć smarkacza, Paul zatrzasnął teczkę i spojrzał na oficerów.
– A mój drugi paszport, rosyjski?
– Dostaniesz na miejscu od naszego człowieka. Ma swojego fałszerza, specjalistę od europejskich dokumentów. Pamiętaj, żeby jutro przerzucić torbę przez ramię. Dzięki niej nasz człowiek cię rozpozna. – Rozłożył kolorowy plan Berlina i pokazał Paulowi trasę. – Wysiądziesz tutaj i tędy dojdziesz do restauracji, która nazywa się „Bierhaus”. – Avery zerknął na Paula, który uważnie studiował mapę. – Weźmiesz plan, nie musisz się go uczyć na pamięć.
Paul pokręcił jednak głową.
– Mapy mówią innym, gdzie byłeś albo dokąd się wybierasz. A kiedy zaglądasz do planu na ulicy, wszyscy zwracają na ciebie uwagę. Jeżeli się zgubisz, lepiej zapytać o drogę. W ten sposób nie cały tłum ludzi, a tylko jedna osoba będzie wiedziała, że jesteś obcy.Avery uniósł brew i nawet Manielli nie znalazł w jego argumentacji powodu do kpin.
– Niedaleko restauracji jest aleja. Dresden Allee.
– Ma nazwę?
– W Niemczech niektóre aleje mają nazwy. To skrót. Nieważne, dokąd prowadzi. W południe wejdziesz w tę aleję i przystaniesz, jak gdybyś się zgubił. Podejdzie do ciebie nasz człowiek. To o nim mówił senator. Reginald Morgan. Reggie.
– Opisz go.
– Niski. Z wąsem. Ciemne włosy. Będzie mówił po niemiecku. Zagadnie cię. W pewnym momencie zapytasz: „Jakim tramwajem najlepiej dojechać na Alexanderplatz?”. A on odpowie: „Sto trzydzieści osiem”, ale zaraz się poprawi i powie: „Nie, lepiej dwieście pięćdziesiąt cztery”. Będziesz wiedział, że to on, bo nie ma tramwajów o takich numerach.