Bracia spojrzeli po sobie. Kurt otworzył usta, ale młodszy go ubiegł, mówiąc:
– Zgadzamy się.
A więc jednak się mylił. Ernst z uśmiechem kiwnął głową, szczerze zadowolony.
– Pod warunkiem że pozwoli nam pan wysłać list do Anglii – dodał starszy z braci.
– List?
– Chcielibyśmy dać znać rodzicom.
– Obawiam się, że to zabronione.
– Przecież jest pan pułkownikiem, prawda? To nie pan decyduje, co jest zabronione, a co nie? – zapytał Hans.
Ernst przechylił głowę, przypatrując się chłopcu. Ale zaraz skierował uwagę na starszego z braci. Podobieństwo do Marka było doprawdy uderzające. Po chwili wahania rzekł:
– Jeden list. Ale musicie go wysłać w ciągu najbliższych dwóch dni, kiedy będziecie pod moim nadzorem. Sierżanci wam nie pozwolą pisać do Londynu. Oni na pewno nie decydują, co jest zabronione, a co nie.
Chłopcy znów wymienili spojrzenia. Kurt kiwnął głową. Pułkownik także. A potem zasalutował – tak jak przy pożegnaniu syna. Nie faszystowskim wyciągnięciem ręki, ale tradycyjnym gestem, unosząc wyprostowaną dłoń do czoła. Strażnik w mundurze SA udał, że tego nie widzi.
– Witajcie w nowych Niemczech – powiedział Ernst głosem zbliżonym do szeptu, który zupełnie nie pasował do energicznego salutu.
Skręcili za róg i skierowali się w stronę Liitzowplatz, by znaleźć taksówkę jak najdalej od pensjonatu. Paul co chwilę oglądał się za siebie, sprawdzając, czy nikt ich nie śledzi.
– Nie zatrzymamy się w Metropolu – powiedział, rozglądając się po ulicy. – Znajdę jakieś bezpieczniejsze miejsce. Mój przyjaciel Otto nam pomoże. Przykro mi, ale będziesz musiała zostawić rzeczy. Nie możesz tam wrócić.
Przystanęli na rogu ruchliwej ulicy. Patrząc na samochody, Paul bezwiednie objął Kathe w pasie, ale poczuł, że zesztywniała. Potem odsunęła się od niego. Spojrzał spod zmarszczonych brwi.
– Ja wracam, Paul – rzekła bezbarwnym głosem.
– Kathe, co się stało?
– Powiedziałam inspektorowi prawdę.
– Powiedziałaś…
– Naprawdę stałam za drzwiami i wszystko widziałam. To ty kłamałeś. Zamordowałeś tego człowieka. Nie było żadnej bójki. Nie miał broni. Stałam bezradnie, a ty uderzyłeś go i zabiłeś. To było okropne. Nie widziałam czegoś tak okropnego od… od…
Od czwartego kwadratu, licząc od trawy… Paul milczał.
Minęła ich otwarta ciężarówka. Siedziało w niej sześciu szturmowców. Krzyknęli coś do grupki ludzi na ulicy, śmiejąc się. Kilku przechodniów pomachało do nich. Samochód szybko zniknął za rogiem.
Paul zaprowadził Kathe do ławki w niewielkim parku, ale nie chciała usiąść.
– Nie – szepnęła. Patrzyła na niego chłodno, skrzyżowawszy ramiona na piersi.
– To nie takie proste, jak ci się wydaje – wyszeptał.
– Proste?
– Rzeczywiście, nie wiesz o mnie wszystkiego, po co naprawdę przyjechałem. Nie mówiłem ci, żebyś nie była w to zamieszana.
Kathe wybuchnęła długo powstrzymywanym gniewem.
– Och, to dopiero usprawiedliwienie kłamstwa! Żebym nie była zamieszana. Paul, poprosiłeś, żebym pojechała z tobą do Ameryki. Jak mogę być bardziej zamieszana?
– Miałem na myśli moje dawne życie. Ta podróż miała je zakończyć.
– Dawne życie? Jesteś żołnierzem?
– W pewnym sensie. – Zawahał się. – Nie, to nieprawda. W Ameryce byłem przestępcą. Przyjechałem tu, żeby ich powstrzymać.
– Ich?
– Twoich wrogów. – Wskazał jedną z setek czerwono-biało-czarnych flag, które powiewały w pobliżu. – Miałem zabić kogoś z rządu, żeby go powstrzymać przed rozpętaniem następnej wojny. Potem rozpocząłbym nowe życie. Z czystym kontem. Usunęliby…- I kiedy zamierzałeś mi wyjawić tę tajemnicę, Paul? Kiedy dotarlibyśmy do Londynu? Do Nowego Jorku?
– Uwierz mi. To się skończyło raz na zawsze.
– Wykorzystałeś mnie.
– Nigdy nie…
– Wczoraj wieczorem – w ten cudowny wieczór – poprosiłeś, żebym ci pokazała Wilhelmstrasse. Wykorzystałeś mnie, bo chciałeś znaleźć miejsce, w którym mógłbyś zamordować tego człowieka, prawda?
Popatrzył na jeden z łopoczących sztandarów, ale nie odpowiedział.
– A gdybym w Ameryce zrobiła coś, co by cię rozgniewało? Uderzyłbyś mnie? Zabił?
– Kathe! Oczywiście, że nie.
– Ach, tak mówisz. Ale wcześniej skłamałeś. – Kathe wyciągnęła z torebki chusteczkę. Paul poczuł przez chwilę woń bzu i ścisnęło mu się serce, jak gdyby był to zapach kadzidła palonego przy trumnie ukochanej osoby. Otarła oczy i schowała chustkę. – Powiedz mi jedno, Paul. Czym się od nich różnisz. Powiedz. Czym?… Nie, nie, jesteś jednak inny. Jesteś okrutniejszy. Wiesz dlaczego? – wykrztusiła przez łzy. – Dałeś mi nadzieję, a potem odebrałeś. A oni, bestie w ogrodzie, nigdy nie dają żadnej nadziei. Ale przynajmniej nie oszukują jak ty. Nie, Paul. Leć sam do swojego doskonałego kraju. Ja zostanę. Zostanę i będę czekała, aż zapukają do drzwi. A potem odejdę. Jak mój Michael.
– Kathe, nie byłem z tobą szczery. Ale musisz ze mną jechać. Proszę…
– Wiesz, co napisał nasz filozof Nietzsche? „Ten, który walczy z potworami, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich”. Ileż w tym prawdy, Paul. Ile prawdy.
– Proszę cię, jedź ze mną. – Chwycił ją mocno za ramiona. Ale Kathe Richter też była silna. Wyrwała się i odsunęła. Patrząc mu prosto w oczy, szepnęła jadowicie:
– Wolę zostać w kraju z dziesięcioma tysiącami morderców, niż dzielić łóżko z jednym.
Obracając się na pięcie, po chwili wahania odeszła szybkim krokiem, przyciągając spojrzenia przechodniów, którzy zachodzili w głowę, co mogło wywołać tak gwałtowną sprzeczkę kochanków.
31
Willi, Willi, Willi…
Nadinspektor Friedrich Horcher powtarzał jego imię bardzo wolno.
Kohl wrócił do Alex i był już przy drzwiach swojego biura, gdy dogonił go szef.
– Tak, panie nadinspektorze?
– Szukałem cię.
– Tak?
– Chodzi o sprawę Gatow. Strzelaniny. Przypominasz sobie? Jak mógł zapomnieć? Zdjęcia na zawsze zapadły mu w pamięć.
Kobiety… dzieci… Ale znów ogarnął go lodowaty lęk. Czyżby istotnie ta sprawa miała być dla niego próbą, jak się wcześniej obawiał? Chłopcy Heydricha czekali, żeby dał sobie z nią spokój, tymczasem on zrobił coś znacznie gorszego: w tajemnicy zadzwonił do domu młodego żandarma, który rozpoczął dochodzenie. Horcher skubnął krwistoczerwoną opaskę.
– Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Sprawa została wyjaśniona. Zabójstwo w Charlottenburgu też – tych polskich robotników. Obie zbrodnie popełnił ten sam sprawca.
Ulga, jaką odczuł Kohl na wieść, że nie zostanie aresztowany, ustąpiła miejsca konsternacji.
– Kto zamknął sprawę? Ktoś z kripo?
– Nie, nie. Sam szef żandarmerii. Meyerhoff. Dasz wiarę? Ach… wszystko stawało się jasne – ku obrzydzeniu Williego Kohla. Wcale się nie zdziwił, słysząc dalszy ciąg.
– Zabójcą jest czeski Żyd. Niespełna rozumu. Prawie jak Wład Palownik. Ale czy to był Czech? Może Rumun albo Węgier. Ha, z historią zawsze w szkole miałem kłopoty. W każdym razie zatrzymano podejrzanego, który się przyznał. Przekazano go SS. – Horcher zaśmiał się. – Mimo swojego ważnego i tajemniczego alarmu poświęcili trochę cennego czasu na policyjną robotę.
– Miał jednego wspólnika czy kilku? – spytał Kohl.
– Wspólnika? Nie, Czech był sam.
– Sam? Ależ żandarm w Gatow doszedł do wniosku, że było co najmniej dwóch lub trzech sprawców, prawdopodobnie więcej. Zdjęcia potwierdzają tę hipotezę. I logika, jeśli weźmie się pod uwagę liczbę ofiar.