Выбрать главу

– Przepraszam, ach, przepraszam, dla mnie jasne berlińskie. Liesl pochyliła się i pocałowała Paula w policzek. Poczuł silny zapach perfum, który utrzymywał się jeszcze po jej odejściu. Pomyślał o bzie, o Kathe. Zdecydowanie odsunął jednak od siebie wspomnienia i opowiedział, co się stało na stadionie i potem.- Nie! Nasz przyjaciel Morgan? – Webber był w szoku.

– Człowiek, który udawał Morgana. Kripo zna moje nazwisko i ma mój paszport, ale myślą, że go nie zabiłem. Nie skojarzyli mnie też z Ernstem i stadionem.

Liesl przyniosła piwa. Prostując się, ścisnęła ramię Paula i otarła się o niego zalotnie, znów roztaczając intensywną woń perfum. Paul odsunął się nieco. Uśmiechnęła się lubieżnie i odeszła tanecznym krokiem.

– Czy ona nie potrafi zrozumieć, że nie jestem nią zainteresowany? – mruknął. Drażniło go to tym bardziej, że nie mógł przestać myśleć o Kathe.

– Kto? – spytał Webber, pociągając kilka potężnych łyków z kufla.

– Ona. Liesl.

Webber zmarszczył brwi.

– Nie, nie, nie, Johnie Dillinger. Nie „ona”. On. – Co?

Webber spojrzał na niego z troską.

– Sądziłeś, że Liesl jest kobietą? Paul osłupiał.

– Ona…

– Ależ oczywiście. – Znów napił się piwa i otarł wąsy wierzchem dłoni. – Myślałem, że wiesz. Przecież to oczywiste.

– Chryste panie. – Paul mocno potarł policzek, gdzie… pocałował go kelner. Obejrzał się za siebie. – Oczywiste? Może dla ciebie.

– Jak na człowieka twojej profesji, przypominasz dziecko we mgle.

– Kiedy pytałeś mnie o salę, powiedziałem, że wolę kobiety.

– Ach, na scenie występują kobiety. Ale połowa kelnerek to mężczyźni. Nie miej mi za złe, że jesteś atrakcyjny dla obu płci. Poza tym to twoja wina – dałeś jej napiwek jak książę z Addis Abeby.

Paul zapalił papierosa, aby stłumić zapach perfum, który wydał mu się ohydny.

– A więc, Johnie Dillinger, chyba wpadłeś w kłopoty. Czy zdrajcy to ci sami ludzie, którzy mieli cię wydostać z Berlina?

– Jeszcze nie wiem. – Rozejrzał się po prawie pustej sali, lecz mimo wszystko nachylił się bliżej, by szepnąć: – Znów potrzebuję twojej pomocy, Otto.

– Ach, zawsze do usług. Ja, który ratuję z rąk gnojowych koszul, produkuję masło, sprzedaję szampana i udaję Kruppa.

– Ale nie mam już pieniędzy.

Webber uśmiechnął się drwiąco.

– Pieniądze… to przecież źródło wszelkiego zła. Czego ci potrzeba, przyjacielu?

– Samochodu. Nowego munduru. I broni. Karabinu. Webber zamilkł.

– Nie rezygnujesz z polowania.

– Owszem.

– Ach, czego mógłbym dokonać, gdybym miał w swoim gangu tuzin takich jak ty… Ale Ernst będzie miał znacznie silniejszą ochronę niż dotąd. Być może nawet wyjedzie na jakiś czas z miasta.

– To prawda. Ale może nie od razu. Kiedy byłem w jego gabinecie, zobaczyłem, że ma na dziś zaplanowane dwa spotkania. Pierwsze było na stadionie. Drugie w jakiejś szkole Waltham. Gdzie to jest?

– Waltham? To…

– Masz ochotę na jeszcze jedno piwo, skarbie? A może na mnie? Paul aż podskoczył, gdy w ucho wionął mu gorący szept, a szyję oplotły czyjeś ramiona. Liesl podeszła do niego od tyłu.

– Pierwszy raz będzie gratis – szepnęła kelnerka. – Kto wie, może drugi też.

– Przestań – warknął. Twarz kelnerki skamieniała.

Nawet nie znając prawdy, można było zauważyć, że piękne oblicze Liesl miało wyraźnie męskie rysy.

– Nie musisz być niegrzeczny, skarbie.

– Przepraszam – rzekł Paul, uchylając się. – Mężczyźni mnie nie interesują.

– Nie jestem mężczyzną – odparła chłodno Liesl.

– Wiesz, co mam na myśli.

– Wobec tego nie trzeba było flirtować – odparowała. – Jesteś mi winien cztery marki za piwo. Nie, pięć. Pomyliłam się w rachunku.

Paul zapłacił i kelnerka odwróciła się wyniośle, mrucząc pod nosem i hałaśliwie sprzątając sąsiednie stoliki.

– Moje dziewczęta też czasem napada coś takiego – powiedział z lekceważeniem w głosie Webber. – Potrafią zaleźć za skórę.

Wrócili do rozmowy i Paul powtórzył:

– No więc co wiesz o szkole Waltham?

– To szkoła wojskowa niedaleko stąd. Przy drodze do Oranienburga; nawiasem mówiąc, mieści się tam piękny obóz koncentracyjny. Może tam zapukasz i sam oddasz się w ich ręce. Zaoszczędzisz kłopotu SS, które nie będzie cię musiało szukać.

– Samochód i mundur – powtórzył Paul. – Chcę być członkiem jakiejś służby, ale nie żołnierzem. Mogą się tego spodziewać, bo tak zrobiliśmy na stadionie. Może…

– Ach, wiem! Będziesz dowódcą RAD.

– Czego?

– Służby Pracy Rzeszy. Zostaniesz szpadel-kapralem. Każdy młody człowiek w tym kraju musi odsłużyć swoje jako robotnik. Pewnie wymyślił to sam Ernst jako kolejną formę szkolenia żołnierzy. Noszą łopaty jak karabiny i kiedy nie kopią, maszerują. Jesteś za stary na szeregowego członka, ale mógłbyś być oficerem. Mają swoje ciężarówki, którymi wożą robotników do pracy i na defilady, często się je widuje na wsi. Nikt nie zwróci na ciebie uwagi. Wiem, gdzie znaleźć ładną ciężarówkę. I mundur. Noszą gustowne, niebieskoszare uniformy. Twarzowy kolor.

– A karabin? – spytał szeptem Paul.

– Z tym będzie trudniej. Ale mam pewien pomysł. – Dokończył piwo. – Kiedy chcesz to zrobić?

– Powinienem być w szkole Waltham przed wpół do szóstej. Nie później.

Webber skinął głową.

– Wobec tego trzeba szybko zmienić się w funkcjonariusza służby narodowych socjalistów. – Parsknął śmiechem. – Ale nie potrzebujesz szkolenia. Bóg świadkiem, że ci prawdziwi żadnego nie przechodzą.

32

Z początku słyszał tylko zakłócenia. Potem trzaski uformowały się w głos:

– Gordon?

– Nie używamy nazwisk – przypomniał komandor, przyciskając do ucha bakelitową słuchawkę, by lepiej słyszeć słowa z Berlina. Dzwonił Paul Schumann, połączywszy się drogą radiową przez Londyn. W Waszyngtonie była niedziela, dziesiąta rano, lecz Gordon siedział przy swoim biurku w Biurze Wywiadu Marynarki Wojennej, gdzie spędził całą noc, z niepokojem wyczekując wiadomości, czy udało się zabić Ernsta. – Nic ci nie jest? Sprawdzaliśmy w prasie, nasłuchiwaliśmy komunikatów radiowych i nic…

– Niech się pan zamknie – rzucił ostro Schumann. – Nie mam czasu na „przyjaciół z północy” ani „przyjaciół z południa”. Niech pan słucha.

Gordon wyprostował się na krześle.

– Mów.

– Morgan nie żyje.

– Och, nie. – Gordon na moment zamknął oczy, poruszony stratą. Nie znał osobiście tego człowieka, ale informacje od niego zawsze były rzetelne, a każdy, kto ryzykował dla kraju własne życie, miał u Gordona dobre notowania.

Po chwili usłyszał od Schumanna sensację.

– Zamordował go niejaki Robert Taggert, Amerykanin. Zna go pan?

– Co? Amerykanin?

– Zna go pan?

– Nie, nigdy o nim nie słyszałem.- Mnie też próbował zabić. Zanim zrobiłem to, po co tu przyjechałem. Facet, z którym rozmawiał pan przez ostatnie dwa dni, to był Taggert, nie Morgan.

– Podaj mi jeszcze raz to nazwisko.

Schumann przeliterował je, dodając, że nie jest pewien, ale wspomniany człowiek mógł mieć związki ze służbą dyplomatyczną Stanów Zjednoczonych. Komandor zapisał nazwisko na kartce i krzyknął:

– Willets!

W drzwiach zjawiła się kobieta w mundurze. Gordon wcisnął jej do ręki notatkę.

– Znajdź mi wszystko, co się da, o tym człowieku. Natychmiast zniknęła.

– Nic ci się nie stało? – powiedział do słuchawki.