Выбрать главу

– Nie – powiedział pobladły i spocony Webber, śmiejąc się słabo. – Nie pomyślałem. – Syknął z bólu. – Idź zobacz, czy ktoś zareagował na jego subtelne wołanie o pomoc.

Paul pobiegł do okna. Przed magazynem nadal nikogo nie było. Po drugiej stronie ulicy stał wysoki budynek bez okien – jakaś fabryka albo magazyn, nieczynne w niedzielę. Prawdopodobnie kule utkwiły w murze i nikt tego nie zauważył.

– Pusto – powiedział, wracając do Webbera, który usiadł, wpatrując się w ogromną czerwoną plamę na brzuchu.

– Ach.

– Musimy znaleźć lekarza. – Paul zarzucił karabin na ramię. Pomógł Webberowi wstać. Wyszli tylnymi drzwiami i wsiedli do łodzi. Blady i mokry Niemiec leżał z głową na dziobie, a Paul wiosłował gorączkowo w stronę nabrzeża niedaleko zaparkowanej ciężarówki.

– Dokąd cię zabrać? Do jakiego lekarza?

– Lekarza? – powtórzył kpiąco Webber. – Na to już za późno, Johnie Dillinger. Zostaw mnie. Ruszaj dalej. Wiem, co mówię. Już za późno.

– Nie, trzeba ci pomóc – powtórzył stanowczo Paul. – Powiedz, gdzie mogę znaleźć kogoś, kto nie poleci do SS albo gestapo. – Przyciągnął łódź do nabrzeża, przycumował i wyskoczył na ląd. Położył mauzera na trawie i odwrócił się, by pomóc mu wysiąść.

– Nie! – szepnął.

Webber odwiązał cumę i resztką sił odepchnął się od brzegu. Unoszona prądem łódź oddaliła się już o trzy metry.

– Otto! Nie!

– Mówię, że za późno – zawołał zdyszany Webber. Zaśmiał się z goryczą. – Patrz, mam pogrzeb jak wiking! Ach, kiedy wrócisz do domu, puść sobie płytę Johna Philipa Sousy i pomyśl o mnie… Chociaż moim zdaniem to Anglik. Wy, Amerykanie, przypisujecie sobie za dużo zasług. Ruszaj, Johnie Dillinger. Zrób to, po co przyjechałeś.

Paul Schumann po raz ostatni zobaczył swojego przyjaciela, gdy ten zamknął oczy i opadł bezwładnie na dno łodzi, która coraz szybciej oddalała się po mętnej wodzie Sprewy.

Było ich dwunastu – młodych ludzi, którzy woleli życie i wolność od honoru. Czy do takiego wyboru skłoniło ich tchórzostwo, czy inteligencja?

Kurt Fischer zastanawiał się, czy tylko jego dręczy to pytanie.

Wieziono ich przez wiejską okolicę na północny zachód od Berlina podobnym autobusem, jakim jeździli w szkole na wycieczki. Brzuchaty kierowca zręcznie prowadził pojazd krętą drogą, bezskutecznie próbując ich namówić do wspólnego śpiewania piosenek myśliwskich lub turystycznych.

Kurt i siedzący obok brat rozmawiali z pozostałymi pasażerami. Stopniowo dowiadywał się czegoś o każdym z nich. W większości byli to Aryjczycy z rodzin z klasy średniej, wszyscy z ukończoną szkołą; niektórzy studiowali na uniwersytecie, inni wybierali się na studia po przeszkoleniu w Służbie Pracy. Połowa z nich, podobnie jak Kurt i Hans, nie należała do entuzjastów partii z powodów politycznych i intelektualnych; byli socjalistami, pacyfistami, kontestatorami. Druga połowa pochodziła z kręgów znanych jako „dzieci swingu”, bogatszych i także zbuntowanych, ale mniej zainteresowanych polityką; ich zarzuty wobec narodowych socjalistów dotyczyły przede wszystkim kultury: cenzurowania filmów, tańca i muzyki.

Oczywiście w autobusie nie było Żydów, Słowian ani Cyganów. Ani komunistów. Mimo postępowych poglądów pułkownika Ernsta, Kurt uważał, że upłynie jeszcze wiele lat, zanim te grupy etniczne i polityczne trafią do niemieckiej armii i urzędów. Byłprzekonany, że na pewno do tego nie dojdzie, dopóki u władzy będzie triumwirat: Hitler, Góring i Goebbels.

I tak znaleźli się tu razem, młodzi ludzie, których połączyła konieczność niełatwego wyboru między obozem koncentracyjnym i groźbą śmierci a organizacją uznawaną przez nich za moralnie naganną.

Czy postąpiłem jak tchórz? – zastanawiał się znowu Kurt. Przypomniał sobie wezwanie Goebbelsa do ogólnonarodowego bojkotu sklepów żydowskich w kwietniu 1933 roku. Narodowi socjaliści sądzili, że apel spotka się z powszechnym poparciem. Tymczasem akcja partii zakończyła się niepowodzeniem i wielu Niemców – między innymi jego rodzice – otwarcie przeciwstawiło się bojkotowi. Tysiące ludzi wybrało się nawet do sklepów, których nigdy dotąd nie odwiedziło, tylko po to, by zamanifestować poparcie dla żydowskich współobywateli.

To był prawdziwy akt odwagi. Czyżby jemu brakowało podobnego męstwa?

– Kurt?

Uniósł wzrok. Odezwał się do niego brat.

– Nie słuchasz mnie.

– Co mówiłeś?

– Kiedy będziemy jeść kolację? Jestem głodny.

– Nie mam pojęcia. Skąd miałbym wiedzieć?

– Czy w wojsku mają znośne jedzenie? Słyszałem, że dobrze tam karmią, ale to chyba zależy. Inaczej jest w polu, inaczej w bazie. Ciekawe, jak będzie.

– Pytasz o jedzenie?

– Nie, o to, jak będzie w okopach. Kiedy…

– Nie będziemy w żadnych okopach. Nie będzie nowej wojny. A gdyby nawet wybuchła, słyszałeś, co mówił pułkownik Ernst – nie będziemy musieli walczyć. Przydzielą nas do innej służby.

Brat nie wyglądał na przekonanego. Na domiar złego wydawało się, że perspektywa uczestniczenia w walce nie robi na nim większego wrażenia. Była to nowa i niepokojąca strona natury jego brata.

Ciekawe, jak będzie…

W autobusie dalej rozmawiano o sporcie, o krajobrazie za oknami, o olimpiadzie, o filmach amerykańskich. I naturalnie o dziewczynach.

Wreszcie dojechali, skręcając z szosy w ocienioną klonami boczną drogę, która prowadziła do Szkoły Wojskowej Waltham.

Co by powiedzieli ich rodzice pacyfiści, widząc synów w takim miejscu!

Autobus zatrzymał się z piskiem hamulców przed jednym z budynków z czerwonej cegły. Kurta zaskoczyła osobliwość tego miejsca: instytucja zajmująca się filozofią i rzemiosłem wojennym urządziła sobie siedzibę w idyllicznej dolinie tonącej w gęstej zieleni, w zabytkowych budynkach, które oplatał bluszcz, wśród wzgórz i lasów.

Chłopcy wzięli plecaki i wysiedli z autobusu. Powitał ich młody żołnierz, niewiele starszy od nich, który przedstawił się jako podoficer do spraw rekrutacji i uścisnął każdemu dłoń. Wyjaśnił, że niedługo przyjedzie profesor Keitel. Uniósł piłkę, którą kopał z innym żołnierzem, i rzucił do Hansa, który zręcznie podał ją do jednego z rekrutów.

I jak zawsze, gdy na trawiastym polu znajdą się młodzi ludzie z piłką, po kilku minutach powstały dwie drużyny i rozpoczął się mecz.

34

O wpół do szóstej po południu gładką i równiutką szosą, która wiła się między wysokimi sosnami i choinami, sunęła ciężarówka Służby Pracy. W powietrzu unosiły się drobiny pyłków, a leniwe owady ginęły na przedniej szybie.

Paul Schumann usiłował myśleć wyłącznie o swoim celu, Reinhardzie Ernście. Czekał na dotyk lodu.

Byle nie myśleć o Ottonie Wilhelmie Friedrichu Georgu Webberze.

Okazało się to jednak niemożliwe. Wciąż tłoczyły mu się w głowie wspomnienia o człowieku, którego znał zaledwie jeden dzień. Teraz Paul myślał, że Otto doskonale odnalazłby się na nowojorskim West Side. Mógłby pić z Runyonem, Jacobsem i ekipą bokserów. Może nawet sam nabrałby ochoty na sparing. Ale najbardziej Webberowi spodobałyby się możliwości, jakie otworzyłaby przed nim Ameryka: miałby mnóstwo sposobności do prowadzenia swoich podejrzanych interesów.

Kiedyś opowiem ci o swoich lepszych kantach…

Ale wszystkie myśli uleciały, gdy minął łagodny zakręt i skręcił w boczną drogę. Kilometr dalej ujrzał starannie wymalowaną tablicę „Szkoła Wojskowa Waltham”. Na trawie przy resztkach niedzielnego obiadu wylegiwało się kilku młodych mężczyzn ubranych jak turyści z plecakami i koszami. Drogowskaz obok nich informował, że szeroki podjazd prowadzi do głównego budynku. Druga droga wiodła na stadion, do sali gimnastycznej i budynków akademickich od numeru 5 do 8. Ernst miał mieć spotkanie za pół godziny w budynku numer 5. Paul minął jednak zjazd, przejechał jeszcze sto metrów i zatrzymał ciężarówkę na nieużywanej, zarosłej trawą bocznej dróżce. Samochód stał ukryty między drzewami, aby nie można go było zobaczyć z głównej drogi.