Głęboki oddech. Paul przetarł oczy i osuszył spoconą twarz.
Zastanawiał się, czy Ernst rzeczywiście się tu pojawi. A może zachowa się tak jak Dutch Schultz, który zwiał ze spotkania w Jersey City, bo wyczuł – instynktownie albo, jak mówią inni, szóstym zmysłem – że urządzono tam na niego zasadzkę?
Ale Paul nie miał innego wyjścia. Musiał wierzyć, że pułkownik nie odwoła spotkania. Jeżeli jednak jego ocena była trafna, Ernst powinien przyjechać, ponieważ sprawiał wrażenie osoby, która nie ma zwyczaju wymigiwać się od obowiązków. Paul wysiadł z ciężarówki, zdjął ciężki, niebieskoszary mundur i czapkę, starannie je złożył i umieścił na przednim siedzeniu, pod którym wcześniej ukrył jeszcze jedno ubranie na wypadek, gdyby podczas ucieczki musiał znów zmienić tożsamość. Następnie przebrał się w strój roboczy skradziony z magazynu. Wziął karabin i amunicję, po czym zanurzył się w największą gęstwinę, starając się nie robić hałasu.
Wolno posuwał się przez pachnący i cichy las, z początku ostrożnie, spodziewając się, że po dzisiejszej próbie zamachu w pobliżu Ernsta będzie się kręcić więcej strażników lub żołnierzy, ale przekonał się ze zdziwieniem, że nie ma nikogo. Kiedy zbliżał się do zabudowań, przedzierając się przez zarośla, ujrzał kilku ludzi i parę samochodów przed budynkiem oznaczonym tabliczką z numerem 5, tym, którego szukał. Trzydzieści metrów przed nim na podjeździe zaparkowano czarnego mercedesa sedana. Obok auta stał mężczyzna w czarnym mundurze SS z pistoletem maszynowym na ramieniu, rozglądając się czujnie dookoła. Czyżby samochód Ernsta? Paul nie widział wnętrza, ponieważ od szyb odbijało się słońce.
Poza mercedesem stała tu także mała furgonetka i autobus, a niedaleko grało w piłkę kilkunastu młodych ludzi w cywilnych ubraniach i jeden żołnierz w szarym mundurze. Drugi żołnierz, oparty o autobus, przyglądał się grze, dopingując obie drużyny.
Po co osoba tej rangi co Ernst miałaby się spotykać z grupką uczniów? Może to starannie wybrani przyszli oficerowie: chłopcy wyglądali jak modelowi narodowi socjaliści – jasnowłosi i wysportowani. Kimkolwiek jednak byli, Paul przypuszczał, że Ernst spotka się z nimi w klasie, czyli będzie musiał przejść mniej więcej piętnaście metrów z mercedesa do budynku numer 5. Będzie dużo czasu, żeby go zdjąć. Ale z miejsca, gdzie Paul się przyczaił, miałby trudny kąt strzału. Drzewa i krzewy poruszane gorącym wiatrem nie tylko przesłaniały widok, ale mogły też zmienić tor pocisku.
Otworzyły się drzwi mercedesa i wysiadł łysiejący mężczyzna w brązowym garniturze. Paul spojrzał na tylne siedzenie. Tak! W środku był Ernst. Potem drzwi się zamknęły i stracił z oczu pułkownika, który pozostał w samochodzie. Mężczyzna w brązowym ubraniu zaniósł dużą teczkę do drugiego samochodu, szarego opla, zaparkowanego niedaleko Paula w miejscu, gdzie teren się obniżał. Rzucił teczkę na tylne siedzenie, po czym wrócił na drugi koniec polany przed budynkiem.
Paul skupił uwagę na oplu; był pusty. Samochód mógł być świetnym stanowiskiem strzeleckim, osłoniłby go przed żołnierzami i ułatwił ucieczkę przez las do ciężarówki.
Tak, postanowił, że zainstaluje się w aucie. Przytrzymując mauzera w zgięciu łokcia, Paul wolno ruszył naprzód, słysząc ciche brzęczenie owadów, szelest suchych roślin, które poruszał i wesołe okrzyki młodych ludzi grających w piłkę.
Wierne cztery kółka produkcji Auto Union toczyły się drogą z prędkością marnych sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, turkocząc głośno, mimo że szosa była gładka jak stół. Strzelił gaźnik i silnik zakaszlał, domagając się powietrza. Willi Kohl wyregulował ssanie i znów wdusił pedał gazu. Samochód zadygotał, ale w końcu nabrał trochę szybkości.
Po wyjściu z komendy kripo przez zakazane tylne drzwi – co było czynem przekornym i rzeczywiście niemądrym – inspektor ruszył w kierunku hotelu Metropol. Zbliżając się do budynku, usłyszał dźwięki muzyki dobiegające ze wspaniałego holu; spod smyczków kwartetu płynęły nuty napisane wiele lat temu przez Mozarta.
Kohl spojrzał przez okna na lśniące żyrandole, freski przedstawiające sceny z wagnerowskiego „Pierścienia Nibelunga”, kelnerów ubranych w nieskazitelne czarne spodnie i białe marynarki, krążących po sali ze srebrnymi tacami. Minął hotel, w ogóle się nie zatrzymując. Inspektor wiedział od początku, że Paul Schumann kłamał i nie zamierzał się tu zatrzymywać. Śledztwo wykazało, że Amerykanin nie jest człowiekiem przywykłym do szampana, limuzyn i Mozarta, ale do piwa Pschorr i kiełbasek. Chodził w znoszonych butach i uwielbiał boks. Znał kogoś z peryferyjnej dzielnicy w okolicach placu Listopada 1923. Jeżeli ktoś nie boi się rzucić z pięściami na czterech szturmowców, na pewno nie będzie wynajmował pokoju w tak dekadenckim miejscu jak Metropol, na który zresztą nie byłoby go stać.
Mimo to na pytanie Kohla o nowe miejsce pobytu Schumann bez namysłu podał nazwę hotelu – co oznaczało, że zapewne niedawno go widział. Pensjonat panny Richter znajdował się na drugim końcu miasta, było więc logiczne, że Amerykanin mijał hotel w drodze do Berlina Północnego, szemranej dzielnicy, która zaczynała się tuż za Metropolem. Ta okolica z pewnością odpowiadała temperamentowi i upodobaniom Paula Schumanna.
Był to duży obszar; w zwykłych okolicznościach trzeba by sprowadzić pół tuzina śledczych, aby przesłuchali mieszkańców i zebrali informacje o podejrzanym. Ale Kohl miał dowód, który, jak sądził, pozwoli mu znacznie zawęzić pole poszukiwań. W pensjonacie w kieszeni Schumanna znalazł wygniecione pudełko zapałek wsunięte do paczki niemieckich papierosów. Kohl wiedział, skąd pochodziły zapałki. Często mieli je przy sobie podejrzani, którzy brali pudełka z lokali w gorszych częściach miasta, takich jak Berlin Północny.
Może Amerykanin nikogo tu nie znał, ale było to dobre miejsce na rozpoczęcie poszukiwań. Uzbrojony w paszport Schumanna Kohl obszedł południową część dzielnicy, najpierw oglądając zapałki, jakie oferowano w lokalu, a jeśli były takie same, pokazywał zdjęcie Amerykanina kelnerom i barmanom.
– Nie, panie inspektorze… przykro mi. Dobry Boże, nie, nigdy nie widziałem nikogo takiego. Heil Hitler. Tak, będę uważał… Heil Hitler, Heil Hitler…
Zajrzał do restauracji na Dragonerstrasse. Nic. Następnie wszedł do klubu na tej samej ulicy kilka numerów dalej. Pokazał człowiekowi przy drzwiach legitymację i wkroczył do baru. Tak, mieli tu takie same zapałki, jakie nosił w kieszeni Schumann. Kohl krążył po salach z otwartym paszportem Amerykanina, pytając, czy ktoś go widział. Cywile wykazywali typową dla siebie ślepotę, a funkcjonariusze SS typową dla siebie niechęć do współpracy. Jeden warknął: „Zasłaniasz mi widok, kripo. Rusz tyłek!”.
Ale kiedy pokazał zdjęcie kelnerce, w jej oczach błysnął gniew.
– Zna go pani? – spytał Kohl.
– Ach, czy go znam? Tak, tak.
– Jak się pani nazywa?- Liesl. Przedstawił mi się jako Hermann, ale widzę, że kłamał. – Ruchem głowy wskazała paszport. – Wcale się nie dziwię. Był tu niecałą godzinę temu. Siedziała z nim ta kanalia, Otto Webber.
– Kim jest Otto Webber?
– Mówię, że kanalią.
– Co robili?
– A co mogliby robić? Pili, rozmawiali. Ach, i flirtowali… Mężczyzna najpierw z dziewczyną flirtuje, a potem bezdusznie odtrąca… To takie okrutne. – Grdyka Liesl zadrżała i Kohl odgadł całą historię. – Aresztuje go pan?