– Zabierze dla ciebie swoją przyjaciółkę – obiecał Johnny. – Będę u ciebie za godzinę.
Virginia pożegnała go chłodno, kiedy wychodził. Guzik go to obchodziło, tym razem był na nią zły, co zdarzało się rzadko. Cholera z tym, wyrwie się na ten weekend i pozbędzie całego jadu.
W Palm Springs wszystko oczywiście poszło doskonale. Johnny skorzystał z domu, który tam miał i który o tej porze roku był zawsze otwarty i dobrze zaopatrzony. Obydwie dziewczyny były dostatecznie młode, aby się z nimi świetnie zabawić, a nie zanadto zachłanne na jakieś korzyści. Parę osób zjawiło się, by im dotrzymać towarzystwa przy basenie kąpielowym aż do kolacji. Nino zaprowadził jedną z dziewczyn do swego pokoju, żeby się przygotować do kolacji i posunąć ją na chybcika, póki była jeszcze rozgrzana od słońca. Johnny nie był w nastroju, więc posłał na górę swoją dziewczynę, drobną, wypielęgnowaną blondynkę imieniem Tina, by wzięła prysznic. Nigdy nie potrafił iść do łóżka z inną kobietą po kłótni z Virginią.
Poszedł do oszklonego patia-salonu, gdzie był fortepian. Śpiewając z orkiestrami, brzdąkał dla zabawy na fortepianie, więc potrafił zagrać ze słuchu piosenkę w sztucznie romantycznym stylu balladowym. Siadł i przez chwile nucił cicho przy fortepianie, mrucząc parę słów, ale nie śpiewając naprawdę. Zanim się zdążył połapać, Tina już była w salonie, przygotowała mu drinka i usiadła obok niego przy fortepianie. Zagrał parę melodii, a ona nuciła wraz z nim. Zostawił ją przy fortepianie i poszedł na górę wziąć prysznic. Nadal nucił. Ubrał się i zszedł na dół. Tina była nadal sama; Nino naprawdę obrabiał swoją dziewczynę albo się upijał.
Johnny znów zasiadł do fortepianu, a Tina wyszła na dwór popatrzeć na basen. Zaczął śpiewać jedną ze swoich starych piosenek. Nie czuł pieczenia w gardle. Tony były przytłumione, lecz należycie dźwięczne. Rozejrzał się po patio. Tina jeszcze była na dworze, szklane drzwi były zamknięte, nie mogła go słyszeć. Z jakiejś przyczyny nie chciał, aby ktokolwiek go usłyszał. Zaczął na nowo starą balladę, swoją ulubioną. Śpiewał pełnym głosem, tak jakby występował publicznie, pofolgował sobie i czekał na znajome, piekące chrypienie w gardle, ale nie przychodziło. Wsłuchiwał się we własny głos; był teraz jakiś inny, ale podobał mu się. Jakby niższy, męski, a nie chłopięcy; soczysty – pomyślał – niski i soczysty. Skończył piosenkę nieco folgując i siedział przy fortepianie rozmyślając o tym.
Za plecami usłyszał głos Nina:
– Nieźle, stary, wcale nieźle.
Johnny obrócił się. W progu stał Nino, sam jeden. Jego dziewczyny nie było przy nim. Johnny poczuł ulgę. Nie miał nic przeciwko temu, że Nino go słyszał.
– Uhm – powiedział Johnny. – Spławmy te dwie babki. Odeślij je do domu.
– Ty je odeślij – odrzekł Nino. – To miłe laleczki, nie chcę ich urazić. Poza tym, posunąłem tę moją dwa razy. Jak by to wyglądało, gdybym ją teraz odesłał bez kolacji?
Cholera z tym – pomyślał Johnny. Niech sobie słuchają, nawet jeżeli zaśpiewa fatalnie. Zadzwonił do szefa orkiestry, którego znał w Palm Springs, i poprosił go, żeby przysłał mandolinę dla Nina. Ten zaprotestował:
– Przecież w Kalifornii nikt nie gra na mandolinie!
Johnny odkrzyknął:
– To ją znajdź!
W domu było pełno sprzętu do nagrywania i Johnny posadził obie dziewczyny do regulacji siły głosu. Kiedy zjedli kolację, Johnny wziął się do dzieła. Kazał Ninowi akompaniować sobie na mandolinie i odśpiewał wszystkie swoje stare piosenki. Śpiewał je na całego, wcale nie oszczędzając głosu. Gardło było w porządku, miał wrażenie, że mógłby śpiewać bez końca. W ciągu tych miesięcy, gdy nie mógł śpiewać, często rozmyślał o śpiewaniu, planował sobie inne frazowanie tekstu, niż kiedy był młodziakiem. Śpiewał wtedy w myśli owe piosenki z bardziej wyszukanymi wariantami akcentów. Teraz to robił naprawdę. Chwilami coś wypadało nie tak, frazy, które brzmiały dobrze, kiedy je słyszał jedynie w głowie, nie wychodziły, gdy je próbował naprawdę zaśpiewać głośno. GŁOŚNO – rozmyślał. Nie słuchał już siebie, skupił uwagę na wykonaniu. Trochę pomylił tempo, ale to nie szkodziło, po prostu zardzewiał. Miał w głowie metronom, który nigdy go nie zawodził. Potrzeba mu było tylko trochę praktyki.
Wreszcie przestał śpiewać. Tina podeszła do niego z błyszczącymi oczami i całowała go długo.
– Teraz wiem, dlaczego mama chodzi na wszystkie twoje filmy – oświadczyła. Byłoby to niezręcznym powiedzeniem w każdym innym momencie. Johnny i Nino się roześmieli.
Puścili nagranie i teraz Johnny mógł naprawdę siebie posłuchać. Jego głos się zmienił, zmienił się ogromnie, ale nadal był bezspornie głosem Johnny’ego Fontane. Stał się o wiele bujniejszy i pełniejszy, jak to już przedtem zauważył, ale było w nim coś, co znamionowało, że śpiewa mężczyzna, nie chłopiec. Miał więcej prawdziwego uczucia, więcej charakteru. A strona techniczna śpiewu była o wiele lepsza niż wszystko, co Johnny robił dotychczas. Było to po prostu mistrzowskie. A skoro był taki dobry teraz, kiedy piekielnie zardzewiał, to jakiż dobry mógł być, kiedy by wrócił do formy? Johnny uśmiechnął się do Nina.
– Czy to jest takie dobre, jak mi się wydaje?
Nino w zamyśleniu popatrzył na jego rozradowaną twarz.
– Cholernie dobre. Ale zobaczymy, jak będziesz śpiewał jutro.
Johnny był urażony, że z Nina taki ponurak.
– Ty draniu, wiesz, że nie potrafisz tak śpiewać. Nie martw się o jutro. Czuję się wspaniale.
Jednak nie śpiewał więcej tego wieczora. Zabrali dziewczyny na przyjęcie, a Tina spędziła noc w jego łóżku, ale nie wykazał się tam za dobrze. Tina była trochę zawiedziona. Ale co, u licha, nie można wszystkiego zrobić jednego dnia – myślał Johnny.
Rano obudził się z uczuciem niepokoju, z niejasnym lękiem, iż tylko mu się śniło, że odzyskał głos. A potem, kiedy nabrał pewności, że to nie był sen, zląkł się, że głos go znowu zawiedzie. Podszedł do okna i zanucił trochę, a potem, jeszcze w piżamie, poszedł do salonu. Wystukał melodię na fortepianie i po chwili spróbował ją zaśpiewać. Śpiewał cicho, ale nie było żadnego bólu, żadnego chrypienia w gardle, więc zaczął głośniej. Dźwięki były czyste i głębokie, nie musiał wcale się wysilać. Spokojnie, spokojnie, niech płyną. Johnny uświadomił sobie, że zły czas przeminął, że odzyskał wszystko. I nie było ważne, czyby nawalił w filmie, nie było ważne, że mu nie wyszło z Tiną tej nocy, nie było ważne, iż Virginia znienawidzi go za to, że może znowu śpiewać. Przez chwilę pożałował tylko jednego. Gdyby odzyskał głos, kiedy próbował śpiewać swoim córkom – jakież to byłoby cudowne. To byłoby takie cudowne.
Pielęgniarka hotelowa wtoczyła do pokoju wózek zastawiony lekarstwami. Johnny wstał i popatrzył na Nina, który spał czy może konał. Wiedział, iż Nino nie był zazdrosny o to, że on odzyskał głos. Rozumiał, że Nino zazdrościł mu tylko tego, że był taki szczęśliwy z odzyskania głosu. Że tak uwielbiał śpiewać. Bo teraz było zupełnie oczywiste, że Nino Valenti nie dba o nic na tyle, aby chcieć pozostać przy życiu.
Rozdział 27
Michael Corleone przyleciał wieczorem i zgodnie z jego życzeniem nikt go nie oczekiwał na lotnisku. Towarzyszyli mu tylko dwaj ludzie: Tom Hagen i nowy goryl nazwiskiem Albert Neri.
Dla Michaela i jego towarzyszy zarezerwowano najbardziej luksusowy apartament w hotelu. Czekali tam już ludzie, z którymi Michael musiał się zobaczyć.
Freddie powitał brata gorącym uściskiem. Przytył, wyglądał pogodniej, weselej i był o wiele bardziej wyelegantowany. Miał na sobie świetnie skrojone ubranie z popielatego jedwabiu, z odpowiednio dobranymi dodatkami. Włosy miał przycięte brzytwą i uczesane tak starannie jak gwiazdor filmowy, twarz idealnie wygoloną i wymanikiurowane ręce. Był zupełnie innym człowiekiem niż wówczas, kiedy go wyprawiono z Nowego Jorku przed czterema laty.