Z separatki Genca Abbandando wyszli pielęgniarka i doktor. Doktor był młodym mężczyzną o poważnej twarzy i wejrzeniu człowieka, który urodził się do rozkazywania, to znaczy kogoś, kto był ogromnie bogaty przez całe życie. Jedna z córek zapytała nieśmiało:
– Panie doktorze, czy teraz możemy się z nim zobaczyć?
Doktor Kennedy popatrzał z irytacją na tę liczną grupę. Czy ci ludzie nie zdają sobie sprawy, że człowiek leżący w separatce umiera, i to umiera w męczarniach? Byłoby dużo lepiej, gdyby wszyscy pozwolili mu skonać w spokoju.
– Chyba tylko najbliższa rodzina – powiedział nieskazitelnie uprzejmym głosem. Zdziwił się, kiedy żona i córki obróciły się do krępego, masywnego mężczyzny, ubranego w źle dopasowany smoking, jak gdyby chcąc usłyszeć jego decyzję.
Masywny mężczyzna przemówił. W jego głosie był ledwie ślad włoskiego akcentu.
– Drogi doktorze – zapytał don Corleone – czy to prawda, że on jest umierający?
– Tak – odrzekł doktor Kennedy.
– W takim razie nie ma pan już nic więcej do zrobienia – powiedział don Corleone. – My przejmiemy ten ciężar. Pocieszymy go. Zamkniemy mu oczy. Pochowamy go i będziemy płakali na jego pogrzebie, a potem zaopiekujemy się jego żoną i córkami.
Słysząc to jasne postawienie sprawy, które zmuszało ją do zrozumienia, pani Abbandando rozpłakała się.
Doktor Kennedy wzruszył ramionami. Niepodobieństwem było wytłumaczyć coś tym wieśniakom. Jednocześnie uznał surową słuszność słów tego człowieka. Jego własna rola była skończona. Wciąż nieskazitelnie uprzejmy powiedział:
– Proszę zaczekać, aż pielęgniarka państwa wpuści. Musi jeszcze zrobić parę niezbędnych rzeczy przy pacjencie. – Odszedł korytarzem, w rozwianym białym fartuchu.
Pielęgniarka zawróciła do pokoju, oni zaś czekali. W końcu wyszła znowu i przytrzymała drzwi, aby ich wpuścić. Szepnęła:
– Majaczy z bólu i gorączki, proszę się starać go nie podniecać. Mogą państwo pozostać tylko parę minut, z wyjątkiem małżonki.
Poznała Johnny’ego Fontane, gdy obok niej przechodził, i oczy rozwarły jej się szeroko. Pokwitował to nikłym uśmiechem, a ona popatrzyła na niego z jawną zachętą. Zanotował ją sobie do przyszłego wykorzystania i wszedł za innymi do pokoju chorego.
Genco Abbandando prowadził długi wyścig ze śmiercią i teraz, pokonany, leżał wycieńczony na łóżku. Był wychudły jak szkielet, a niegdyś gęste czarne włosy przemieniły się w szpetne, rzadkie kosmyki. Don Corleone odezwał się wesoło:
– Genco, drogi przyjacielu, przyprowadziłem moich synów, żeby ci złożyli uszanowanie, i popatrz, nawet Johnny’ego, który przyjechał aż z Hollywood.
Konający z wdzięcznością podniósł na dona rozgorączkowane oczy. Pozwolił młodym mężczyznom ujmować swoją kościstą rękę w mięsiste dłonie. Żona i córki ulokowały się przy łóżku, całując jego policzek, biorąc go po kolei za drugą rękę.
Don uściskał dłoń starego przyjaciela. Powiedział pokrzepiająco:
– Wydobrzej szybko, to pojedziemy razem do Włoch, do naszej dawnej wioski. Pogramy w boccie przed winiarnią, tak jak niegdyś nasi ojcowie.
Umierający potrząsnął głową. Dał znak młodym mężczyznom i swojej rodzinie, by odsunęli się od łóżka, a drugą kościstą ręką pochwycił dona. Próbował przemówić. Don pochylił nisko głowę, po czym usiadł na krześle przy łóżku. Genco Abbandando mamrotał coś o ich dzieciństwie. A potem jego czarne jak węgiel oczy przybrały wyraz przebiegłości. Zaczął coś szeptać. Don pochylił się niżej. Pozostali obecni w pokoju ujrzeli ze zdumieniem łzy spływające po twarzy dona Corleone, kiedy potrząsał głową. Drżący głos zabrzmiał donośniej, wypełniając pokój. Z nadludzkim wysiłkiem Abbandando dźwignął głowę z poduszki i z niewidzącymi oczyma wyciągnął ku donowi szkieletowaty palec.
– Ojcze Chrzestny, Ojcze Chrzestny – wykrztusił nieprzytomnie – błagam cię, uratuj mnie od śmierci. Ciało mnie pali i odpada od kości i czuję, jak robaki zżerają mi mózg. Ojcze Chrzestny, ulecz mnie, masz tę moc, osusz łzy mojej biednej żony. W Corleone bawiliśmy się razem jako dzieci, więc czy teraz pozwolisz mi umrzeć, kiedy boję się piekła za moje grzechy?
Don milczał. Abbandando powiedział:
– Dziś jest dzień ślubu twojej córki, nie możesz mi odmówić.
Don począł mówić spokojnie, poważnie, by przedrzeć się przez to bluźniercze delirium.
– Stary przyjacielu. Nie mam takiej władzy. Wierz mi, gdybym ją miał, byłbym miłosierniejszy od Boga. Ale nie bój się śmierci i nie bój się piekła. Każę odprawiać mszę za twoją duszę każdego wieczora i każdego rana. Twoja żona i dzieci będą się modlić za ciebie. Jakże Bóg mógłby cię ukarać przy tylu błaganiach o miłosierdzie?
Szkieletowata twarz przybrała chytry wyraz, który był odrażający. Abbandando zapytał przebiegle:
– Więc to jest załatwione?
Kiedy don się odezwał, głos jego był zimny, bez nuty pokrzepienia:
– Bluźnisz. Pogódź się z losem.
Abbandando opadł na poduszkę. Jego oczy utraciły szalony błysk nadziei. Pielęgniarka wróciła do pokoju i zaczęła bardzo stanowczo wypraszać ich wszystkich. Don wstał, ale Abbandando wyciągnął rękę.
– Ojcze Chrzestny – powiedział – zostań tu ze mną i pomóż mi spotkać się ze śmiercią. Może jeżeli ona zobaczy cię przy mnie, zlęknie się i zostawi mnie w spokoju? Albo może powiesz jakieś słowo, pociągniesz za jakieś sznurki? – Konający mrugnął, jak gdyby podkpiwał z dona, nie był już teraz poważny. – Bądź co bądź jesteście rodzeństwem przez krew. – A potem, jak gdyby przestraszony, że don się obrazi, pochwycił jego dłoń. – Zostań ze mną, pozwól mi trzymać się za rękę. Przechytrzymy tę łajdaczkę, tak jak przechytrzyliśmy innych. Ojcze Chrzestny, nie zdradzaj mnie.
Don dał znak pozostałym, żeby wyszli z pokoju. Odeszli. Ujął wychudłą rękę Genca Abbandando w swoje szerokie dłonie. Łagodnie, uspokajająco pocieszał przyjaciela, kiedy razem czekali na śmierć. Tak jakby don naprawdę mógł wydrzeć życie Genca Abbandando tej najohydniejszej i najbardziej zbrodniczej zdrajczyni człowieka.
Dzień ślubu Connie Corleone zakończył się dla niej dobrze. Carlo Rizzi wypełnił swe obowiązki pana młodego z umiejętnością i wigorem, pobudzony przez zawartość torebki z prezentami panny młodej, wynoszącą ogółem przeszło dwadzieścia tysięcy dolarów. Jednakże panna młoda oddała swoje dziewictwo ze znacznie większą ochotą niż torebkę. Aby uzyskać tę drugą, musiał podbić jej oko.
Lucy Mancini czekała w domu na telefon od Sonny’ego Corleone, pewna, że ją poprosi o spotkanie. W końcu zadzwoniła do jego mieszkania, a kiedy usłyszała w telefonie kobiecy głos, odłożyła słuchawkę. Nie mogła wiedzieć, że prawie wszyscy obecni na weselu zauważyli nieobecność jej i Sonny’ego przez owe fatalne pół godziny i że krążyły już plotki, iż Sonny Corleone znalazł sobie nową ofiarę. Że posunął pierwszą druhnę swojej własnej siostry.
Amerigo Bonasera miał straszliwy, koszmarny sen. Ujrzał dona Corleone w czapce z daszkiem, kombinezonie i grubych rękawicach, wyładowującego podziurawione kulami trupy przed jego zakładem i wołającego: „Pamiętaj, Amerigo, nikomu ani słowa i pochowaj ich szybko”. Jęczał przez sen tak głośno i długo, że żona zaczęła nim potrząsać, aż się obudził.
– Coś ty za człowiek – mruknęła – żeby mieć koszmarne sny zaraz po weselu.
Paulie Gatto oraz Clemenza odwieźli Kay Adams do jej hotelu w Nowym Jorku. Samochód był duży, luksusowy, a prowadził go Gatto. Clemenza siedział na tylnym siedzeniu, Kay zaś otrzymała miejsce na przodzie, obok kierowcy. Obaj mężczyźni wydali jej się szalenie egzotyczni. Ich mowa była gwarą brooklińską, zupełnie jak z filmu, a do Kay odnosili się z przesadną kurtuazją. Podczas jazdy gawędziła swobodnie z obydwoma i była zaskoczona, że mówili o Michaelu z niewątpliwą serdecznością i szacunkiem. Wzbudził w niej przekonanie, że jest obcy w świecie swojego ojca. Teraz Clemenza zapewniał ją zasapanym gardłowym głosem, że stary uważa Mike’a za najlepszego ze swoich synów, tego, który z pewnością odziedziczy interesy rodziny.